Od wydania pierwszego singla „Clint Eastwood” karierze Gorillaz towarzyszą zachwyty krytyków i fanów. Niesamowity zmysł kompozytorski i producencki Damona Albarna, który zasłynął lata wcześniej jako lider legendarnej grupy Blur w połączeniu z rysowniczą wyobraźnią Hewletta powołały do życia muzyczną hydrę. Ekipa dowodzona przez 2D w skład, której wchodzą również niezrównoważony psychicznie basista Murdoc, lekko przytępawy perkusista Russel oraz nieletnia Nookie wydawała hit za hitem. Dwa dotychczasowe albumy grupy „Gorillaz” oraz „Demon Days” to prawdziwe kopalnie króla Salomona, jeżeli chodzi o doskonałe kompozycje. Popowy groove wymieszany z rockowym zadziorem, wspomagany hip hopowym flow i zestawem największych sław w gościnnych występach w zestawie z tajemniczym, kreskówkowym wizerunkiem zawładnął listami przebojów i umysłami ludzi na całym świecie. Teraz po latach milczenia wracają gotowi na nowo zmieść wszystko, co stanie na ich drodze.
Nowy album „Plastic Beach” miał być opus magnum w dorobku Gorillaz i wszystkie informacje, jakimi karmiono nas przed premierą zdawały się o tym świadczyć. Legenda głosi, że rysunkowi członkowie grupy zaszyli się na Pacyfiku, zapuszczając korzenia na wyspie utworzonej ze śmieci, by tam w spokoju i przygotować i nagrać nowy materiał. Do współpracy zaprosili kompanię znamienitych gości m.in. Lou Reed, Mos Def, Snoop Dogg oraz National Orchestra of Arabic Music z Bejrutu. Nie mogło się nie udać! Godzinny materiał przygotowany przez Albarna i spółkę w zderzeniu z moimi oczekiwaniami zatonął szybciej niż Titanic. Odurzony wspaniałością „Demon Days”, poprzedniego krążka Gorillaz oczekiwałem podtrzymania kursu na ambitny i pachnący nietuzinkowością pop. Niestety efektowi końcowemu, który otrzymałem bliżej do piaszczystej mielizny spod znaku zapadającego w narkolepsję boysbandu niż oceanu wspaniałości. Na 17 różnorodnych stylistycznie kompozycji nawet nie połowa nadaje się do wydania pod szyldem „Gorillaz”. Wierzyłem przez bardzo długi czas, że Damon Albarn jest zbawicielem coraz to słabszej muzyki popularnej, a „partyzanci” zostali nam zesłani jako prorocy zwiastujący jego przyjście. Kolejny fałszywe świadectwo, któremu dałem wiarę. Może i „Plastic Beach” nie jest płytą strasznie słabą, ale po kimś, kto dał nam „Rock the house”, „Feel Good Inc.” czy „November has come” można spodziewać się więcej. Gdybym posłuchał rodziców i został nauczycielem, a przy tablicy znajdował by się akurat Pan Albarn nie zawahałbym się przed zdzieleniem go linijka w tyłek, odesłaniu na miejsce i wezwaniu rodziców. My, studenci, kiedy wchodzimy na naprawdę ciężki egzamin i otrzymujemy wspaniałe 3 do indeksu cieszymy się jak głupi z bateryjki, ale ja wiem, że Gorillaz stać na więcej. Tylko chcieć trzeba!
Autor: Łukasz Michalewicz