Wszystko jak w zegarku, punktualnie o godzinie 21 na trzech telebimach publiczność ujrzała dość długie animowane intro przedstawiające rock’n’rollowy pociąg rozpędzony do granic możliwości. W roli głównej sam Angus Young w towarzystwie dwóch kuso ubranych młodych dziewczyn. Chwilę potem na scenę zza rozsuniętego telebimu i przy histerycznym wrzasku zgromadzonych fanów wyłania się prawdziwa lokomotywa przy otwierającym koncert riffie z „Rock N’Roll Train”. Publiczność jest w amoku. Pierwsze minuty tego koncertu upłynęły pod znakiem walki o przetrwanie w szalejącym pod sceną tłumie, na co oczywiście każdy rozsądny człowiek był przygotowany (niemniej jednak niektórzy nie widzieli na czym polega rockowe szaleństwo i młyn potraktowali jako przejaw, najdelikatniej mówiąc, złego wychowania). Brian Johnson – wokalista – rzucił krótkie „Hello Warszawa” i „It’s been to long Poland” bez zbędnego słodzenia i uprzejmości, po czym zagrali „Hell Ain’t a Bad Place to Be”.
Forma muzyków, nagłośnienie i oprawa sceniczna na bardzo wysokim poziomie, do czego przez kilkanaście lat przyzwyczaili. Tylko Brian sprawiał wrażenia zmęczonego. Wokalnie oczywiście, bo fizycznie cały czas na najwyższych obrotach. Truchtał to z jednego końca sceny na drugi, a to urządzał sobie przebieżki na wybiegu, który dzielił ludzi pod sceną na pół. Angus, któremu ponoć czasami nie chce się już tak szaleć, na moje oko dał z siebie wszystko. Na telebimach dokładnie było widać jego zaangażowanie przypieczętowane częstym i intensywnym przemieszczaniem się na całej długości sceny i ognistymi solówkami, które trafnie przed „The Jack” skomentował Brian: – I tell you, this guy has a devil in his fingers and blues in his soul. Było prawie 15 minutowe solo i gitarowy dialog z publicznością, było „tarzanie” się po scenie i kaczy chód, słowem Angus nie zawiódł.
Program był oczywiście oparty na największych klasykach zespołu, poza czterema reprezentantami „Black Ice”, najnowszym utworem był „Thunderstruck” z 1990 roku, reszta to lata 70 i początek 80. Nie jest to oczywiście zarzut, większość ludzi przyszła usłyszeć te właśnie utwory i dostali je w najlepszym z możliwych wykonań, chociaż brakowało czegoś z płyty „Ballbreaker”, ale możliwe, że tylko ja tak twierdzę.
Podsumowując, drugi koncert AC/DC w Polsce jest już historią, fani mają wspomnienia na całe lat, „niefani” będą mogli powiedzieć, że po prostu byli i widzieli. Ja osobiście chciałbym kiedyś przeżyć to jeszcze raz. Cytując Dżem – „Wehikuł czasu, to byłby cud”.
Autor: Łukasz Świdurski