Gra z wyobraźnią widza rozpoczyna się na dobre, kiedy Stasiewicz i Walenda muszą przeobrażać się na naszych oczach w kilka postaci, różne charaktery i płcie (!). Wszystko wywracają na lewą stronę, odkręcając się przez lewe ramię dają sygnał przemiany jednej postaci w drugą. Odczytując reżyserski zamysł widz reaguje jak psiak w eksperymencie Pawłowa.
Alicja Stasiewicz debiutująca w roli reżyserki, zabiera widzów razem z aktorami Aleksandrem Stasiewiczem i Radosławem Walendą w „filmową podróż”. Od początku wygląda to doskonale, bo już w pierwszej scenie aktorski duet błyskotliwie wciąga nas w grę w skojarzenia. Ten reżyserski koncept jest na tyle zaskakujący, że pozostawiam każdemu widzowi z osobna przyjemność uczestniczenia w wirze nagłych zwrotów akcji i nieoczekiwanych podmianek ról. Dbając o istotny element zaskoczenia, nie zagłębiam się w nim z recenzencką wnikliwością, milczę i przyklaskuję reżyserce dobrego otwarcia całej opowieści, która dalej toczyć się będzie na scenicznych deskach w zawrotnym tempie.
Pod stopami głównych bohaterów „Kamieni w kieszeniach” Marie Jones (w przekładzie Lecha Mackiewicza), Jaka Quinna (Radosław Walenda) i Charliego Conlona (Aleksander Stasiewicz) chrzęści i ugina się bujna irlandzka trawa. Monotonne, z pozoru sielskie życie na prowincji, toczy się w rytmie stałych pór dojenia mlecznych krów i pijackich śpiewów irlandzkich farmerów, ochoczo wznoszących kufle jęczmiennego trunku po zachodzie słońca. Widownia wchodzi w ten świat prowadzona dźwiękami irlandzkich skocznych tonów, gwarem z pubu czy muczenia dochodzącego z bezkresu zielonej krainy. A sprawcami tego muzycznego teatru wyobraźni są wespół w zespół Ewa Iwanowska i Patryk Toporowski.
Tę prowincjonalną sielskość przerywa przyjazd ekipy filmowej z Hollywood. Przecież pejzaże irlandzkiej wsi, to doskonałe plenery dla kolejnej wysokobudżetowej produkcji. Machina hollywoodzka wynosi na firmament sławy kolejne filmowe gwiazdy, a przy okazji wkręca w swoje tryby bezimiennych statystów. Statyści za marne wynagrodzenie i michę strawy na planie są w stanie znieść wszelkie niedogodności, i poniżenia, żeby tylko oddychać powietrzem filmowego świata i ogrzać się w blasku sław. Starzy wyjadacze w statystowaniu dobrze kalkulują – wykonuj posłusznie zadania, a gdy znajdziesz się w „puszcze”, nikt nie ma prawa wykopać cię z planu. „Jestem w puszcze!” – triumfalnie krzyczy stary Mickey.
Młodzi w tym fachu chcą zrealizować marzenia i wykorzystać szanse: wkręcenia się w biznes, na własny film lub wielką rolę, byle uciec stąd jak najdalej. Tym właśnie żyją Jake i Charlie.
Życie statysty filmowego i zasady rządzące filmowym biznesem nie są obce dzisiejszym youtuberom, filmowym maniakom i w ogóle ludziom, którzy orientują się w świecie. Tym nie zaskakuje ani sam spektakl, ani reżyserka czy aktorzy. W tej materii nie ma wielkiego BUM! Gra z wyobraźnią widza rozpoczyna się na dobre, kiedy Stasiewicz i Walenda muszą przeobrażać się na naszych oczach w wiele postaci o różnych charakterach i płciach (!). Wszystko wywracają na lewą stronę, odkręcając się przez lewe ramię dają sygnał przemiany jednej postaci w drugą. Odczytując reżyserski zamysł widz reaguje jak psiak w eksperymencie Pawłowa. Pstryk! Jest Asling. Hop! Mamy Caroline Giovanni, Brata Gerarda, Jocka Campbella. Wyćwiczone reakcje na „znak” dają pożądany skutek, bo kiedy widzowie prawidło odczytują metamorfozy, aktorzy rezygnują z rekwizytów odgrywanych postaci. To chwyciło doskonale.
To wszystko spada na barki aktorskiej pary. Jak dźwigają ten ciężar? Co towarzyszy ich działaniom na scenie: wysiłek czy też kreacyjny flow niosący aktora? W spektakl „Kamienie w kieszeniach” nie jest wkalkulowana kreacja aktorska. Tu liczą się emocje i doznania. Tempo akcji na scenie jest zawrotne, ale z czasem my wszyscy: widzowie i aktorzy stajemy się jego zakładnikami. Szybkość następujących zamian aktorskich/postaciowych powoduje z czasem brak precyzji w grze i uwypuklenia dramatycznych zdarzeń, które są punktami kardynalnymi dla całej sztuki i decydują o puencie całego przedsięwzięcia. Owszem sytuacyjnie reżyserka umieściła akcję tragicznych wydarzeń na skrzydłach teatralnej widowni (brawo!), dając nam do myślenia, że prawdziwe życie toczy się na obrzeżach i znacznie odbiega od filmowego scenariusza. Ale tylko do czasu, o czym widz przekonuje się na końcu sztuki!
Cóż dobrego zdarzyło się w czasie 90 minut spektaklu „Kamienie w kieszeniach”? Całkiem sporo! Młoda debiutująca reżyserka Alicja Stasiewicz dobrze poradziła sobie z tym zadaniem. Do tego projektu niewątpliwie dużo sił i zaangażowania dołożyli aktorzy: Radosław Walenda i Aleksander Stasiewicz. Całe trio zagrało na dobrych nutach i to bez fałszowania.
“Kamienie w kieszeniach” Lubuski Teatr, premiera 17 stycznia 2020
Autor: Marie Jones
Tłumaczenie: Lech Mackiewicz
Reżyser: Alicja Stasiewicz
Scenografia: Edyta Zatwarnicka
Muzyka: Ewa Iwanowska i Patryk Toporowski
Wizualizacja: Dariusz Kolański
OBSADA:
Radosław Walenda: Jake Quinn
oraz Aisling, Mickey, Sean, John, Dave, Dziennikarz
Aleksander Stasiewicz: Charlie Conlon
oraz Simon, Clem, Fin, Caroline Giovanni, Brat Gerard, Jock Campbell
Spektakl powstał w ramach Sceny Inicjatyw Aktorskich.