Apetyt na ten film był potęgowany nominacjami Nicole Kidman za rolę w „Między światami” do Oscara i Złotego Globu. Do tego trochę się naczekaliśmy – obraz trafia do nas ponad pół roku po premierze światowej. Ciekawił też fakt, iż produkcja ta jest ekranizacją sztuki teatralnej Davida Lindsay-Abaire’a. Nawet plakat prezentował się imponująco, a ja dodatkowo od świetnej roli w rewelacyjnym „Dziękujemy za palenie” kibicuję Aaronowi Eckhartowi (nawet „Inwazji: Bitwie o Los Angeles”). Z drugiej strony rys fabularny zapowiadał nijaką papkę – taką z mnóstwem wzniosłych słów i obowiązkowym „I love you” na koniec.
Na szczęście taki ten film nie jest. Trudno nawet powiedzieć, by coś szczególnego się w działo – jesteśmy świadkami kolejnego etapu żałoby po stracie syna. Po ośmiu miesiącach jest za późno, by szaleć z rozpaczy, lecz rany są zbyt świeże, by wrócić do normalnego życia. Film dość leniwie posuwa się do przodu, pozwalając kamerze na wyciśnięcie stu procent z każdego ujęcia. A „Między światami” wygląda ślicznie – przygaszone, pastelowe barwy, spokojne ujęcia, powolna praca kamery. Do tego muzyka świetnie podkreślająca senny i nienachlany klimat filmu. I w centrum oni – Kidman i Eckhart. Oboje zagrali wspaniale, jeśli jednak ktoś się spodziewa szaleństwa, bicia talerzy, krzyków i tym podobnych, znanych motywów, zdziwi się. Ten film hołduje zasadzie „mniej znaczy więcej”. Gra aktorska jest bardzo subtelna, wszystkie emocje prezentowane przy użyciu minimum środków przekazu dają maksymalny efekt.
„Między światami” to naprawdę dobry dramat, wzruszający, ale bez mizdrzenia się, ładny, ale nie mdły. Brakuje mu może tego „czegoś”, co sprawi, że będziemy o nim pamiętać za rok czy dwa, lecz daje widzowi prawdziwą satysfakcję. A sprawa z polskim trailerem? Byle więcej takich zmyłek!
Autor: Michał Stachura