Jak to zwykle bywa, plakat jest plagiatem zachodniej produkcji, tym razem „To właśnie miłość”. Na upartego już to zwiastowało zmiany – tym razem nie staramy się zrobić produkcji o kacu, seksie, wyjazdach, integracjach, etc. Tym razem tematem są święta i miłość. Podobieństw do filmu Curtisa z 2003 jest więcej – również w „Listach do M.” równolegle opowiadane są historie kilkorga bohaterów. Jedni są nam bardziej bliscy, inni mniej, ale scenariuszowo są prawie równi. A to oznacza dodatkowe zadanie dla reżysera. I coś w czym nigdy nie byliśmy dobrzy. Czyli lawirowanie pomiędzy kilkoma historiami i w miarę sensowne zakończenie każdej z nich.
„Listy…” są fanaberią pewnej telewizji, obliczoną na świąteczny zysk. Na fotelu reżysera zasiadł debiutujący u nas na dużym ekranie Mitja Okorn, dotychczas odpowiedzialny za serial „39 i pół”. Po tych wszystkich wstępach i wstępikach, mogę w końcu ogłosić, że „Listy do M.” są filmem zaskakująco dobrym.
W wigilię Bożego Narodzenia obserwujemy losy owdowiałego radiowca (Maciek Stuhr) i jego syna, policyjnego negocjatora (przekonujący Piotr Adamczyk) i jego rozpadającej się rodziny, „dużego dziecka”, dorabiającego jako św. Mikołaj na użytek supermarketów (Karolak, który – uwaga! – nie boli), a także zamożnego Wojciecha (Malajkat), który nie potrafi komunikować się z żoną na poziomie innym niż formalny. Każdemu i każdej z nich tej wyjątkowej nocy los ześle z nieba gwiazdkę, szansę na piękne święta i szczęście… niestety, „Listy do M.” chwilami są mdłe i ckliwe, jak to ostatnie zdanie.
Być może winne są tu serialowe doświadczenia Okorna, gdzie widzowi emocje wpycha się siłą do gardła. Bo tak właśnie nieraz podawane są tu wzruszenia, pointy i smutki. Na siłę. Podniosła muzyka, patetyczne słowa, telenowelowe przedstawianie uczuć. Chwilami kuleje też aktorstwo. Nieporadny styl Stuhra jest na tyle sympatyczny, że trudno tu czegokolwiek się czepić. Ale już taki Wojtek Malajkat, to co innego. Polecam scenę w samochodzie, gdzie zostaje dosłownie zawstydzony na polu aktorskim przez małą dziewczynkę. O dziwo, Karolak dostał na tyle pasującą do siebie i bezinwazyjną rolę, że nawet on nie jest w stanie zepsuć tego filmu. Mamy tu jeszcze Małaszyńskiego, ale ten stworzył postać całkowicie bezbarwną, zaś Roma Gąsiorowska i Agnieszka Wagner balansują na granicy dobrego aktorstwa i drażnienia widza.
A jednak bawiłem się przednio. Przede wszystkim dlatego, że „Listom do M.” udaje się zainteresować nas losami bohaterów przez dwie bite godziny, co u nas jest nie lada sukcesem. Poza tym (niektóre) żarty naprawdę śmieszą, a (niektóre) wątki naprawdę wzruszają – pozdrawiam dwie dziewczyny, które całą końcówkę spędziły ze łzami w oczach. I nie były one jedyne. Film ten ma jeszcze jedną, bardzo ważną zaletę. Nie jest prawie w ogóle wulgarny, a kiedy humor jest oparty na wulgaryzmie, jest to „psia dupa”.
Ważne jest też to, jak „Listy…” są nakręcone. Dawno nie widziałem w polskim filmie tyle ładnych ujęć, które samym wyglądem tworzą klimat. Takich „pocztówkowych” scen jest dużo i cieszy, że rodzimi twórcy zaczęli zwracać na to uwagę. Podobne wrażenie robi fakt, że reżyserowi sensownie udało się pozamykać wszystkie wątki, które nieustannie się przeplatały. I to w sposób po prostu ładny.
Podsumowując: „Listy do M.” to chwilami mdła, wypełniona kliszami, podamerykanizowana i ckliwa opowieść. A jednak to nasza najlepsza komedia romantyczna od naprawdę dawna, która może nie niczym więcej, niż obliczoną na zysk świąteczną bzdurą. Ale bzdurą ciepłą, miłą i przyjemną. Dlatego – sam się sobie dziwiąc – niniejszym polecam polską komedię.
Autor: Michał Stachura