FILM:

Porozmawiajmy o seksie

Brandon jest trzydziestokilkuletnim singlem. Dobrze wygląda, ma niezłą pracę i piękne mieszkanie. Brandon jest seksoholikiem. Podobnie jak uzależniony od alkoholu zaczyna dzień od „małpki”, a kończy na wlewaniu w siebie czego popadnie, bohater „Wstydu” nie może obyć się bez erotycznych doznań. Dzień zaczyna od masturbacji. Tłem do sprawdzania maila jest ścieżka dźwiękowa z pornograficznych filmów. W pracy jego twardy dysk zapełniony jest materiałami o tej samej treści. Potem prostytutki, cyberseks, seks na ulicy, w apartamencie. Nagle wprowadza się do niego młodsza siostra i niszczy jego spokój w prawdziwie młodszosiostrzanym stylu. W sensie – doszczętnie.
 
Nie wiem, dlaczego takie obrazy kolą w oczy. Mogłoby się zdawać, że seks dawno nie jest już tematem tabu. Jednak na co dzień jest nam podawany jako uatrakcyjniacz już rozrywkowego towaru. Tu seks jest gorzki. Jest problemem. Katalizatorem myślenia. Może dlatego jest dla część widzów taki niewygodny? W końcu gdzieś pomiędzy rozterkami gości Ewy Drzyzgi, reklam leków na erekcję, seks telefonów i najnowszej romantycznej komedii nie ma już miejsca na nic innego, prawda? McQueen za cel obrał sobie coś niesamowitego: zrobić film o seksie i ani przez chwilę nie ukazywać go jako przyjemności. Jest raczej freudowskim zaspokojeniem pragnienia, zaspokojeniem instynktu. Ale nie przyjemnością.
 
„Wstyd” jest doskonały aktorsko. Nie ma tu ani jednego niepotrzebnego gestu, miny, mrugnięcia. Wcielający się w rodzeństwo Fassbender i – również świetna – Carey Mulligan nie szarżują, a jednak obie role są niesamowicie magnetyczne. Ta druga, po udanym, choć mało ekspresyjnym występie w „Drive”, teraz pokazuje pełen wachlarz swych możliwości. Michael Fassbender natomiast… trudno przecenić wysiłki tego aktora, który – mimo względnie dojrzałego wieku – dopiero teraz stoi u progu sławy. Po bardzo dobrych „X-Men: Pierwsza klasa”, a kasowym hitem, jakim zapewne będzie „Prometeusz”, „Wstyd” to rola, której bardzo potrzebuje. Rola,  która będzie jego wizytówką dla wtajemniczonych. Na tyle niezależna, by można było mówić o autentycznej sztuce, ale i odpowiednio nagłośniona, więc wiadomość pójdzie w świat. Swych aktorów nie oszczędza też sam reżyser, praktycznie nie korzystając z dobrodziejstw montażu i operując głównie długimi ujęciami. A Fassbender ma kontrolę nad każdym, nawet najmniejszym mięśniem twarzy. Idealnie wciela się w Brandona, który – pozornie zadowolony z siebie i swego życia, niby przeciętny facet – skrywa sekret, który pożera go od środka.
 
Powoli czas zbliżać się do konkluzji, czas też zabić ostatni mit. „Wstyd” to wcale nie jest film jednej roli. To nie tak, że scenariusza nie ma, a reżyseria polegała na ustawieniu Fassbendera przed kamerą. Obraz McQueena jest bardzo głęboko przemyślany, niemal dokumentacyjnie realistyczny i konsekwentny. W swojej dokładności absolutnie nieśpieszny. Być może czasem trochę leniwie się toczy, krytykowane tu i ówdzie zakończenie istotnie jest kliszą, ale w kontekście tego filmu trudno mówić o powielaniu schematów. Dłużyzny wynikają raczej z przyzwyczajeń widza, niż wad filmu. Również tej odwagi Steve’a McQueena w oparciu się pokusie zrealizowania czegoś w tak powszechnej dziś konwencji teledysku należy twórcy „Wstydu” pogratulować. 
 
Wielu podjęło próbę interpretacji działa McQueena. Ja się oprę tej pokusie, tym bardziej, że sensów w tej historii nie brakuje. Film, który w dialogach jest niemal ascetyczny, można na tyle sposobów odczytywać, że najlepiej, jeśli zrobicie to sami. Bo „Wstydu” wstyd nie zobaczyć.    
 

Autor: Michał Stachura

Zobacz więcej

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Back to top button
0:00
0:00