Łatwo zapałać sympatią do filmu Malika Bendjelloula już na etapie zbierania informacji o nim. Młody Szwed w swym projekcie utopił wszystkie oszczędności, więc zdjęcia kończył… kamerą iPhone’a. Ta produkcja strukturą i dramaturgią bardziej przypomina film fabularny, niż dokumentalny i dodatkowo nie jest jakimś smutem o umierających dzieciach, a pozytywnym, optymistycznym obrazem, który przez cały seans maluje mimowolny uśmiech na twarzy widza. Debiut Bendjelloula nie mizdrzy się jednak i nie jest przesłodzoną mieszanką waty cukrowej, różowych jednorożców i flanelowej piżamki. To prawdziwy, szczery film o tym, jak niesamowite historie może pisać życie.
Nikt nie wie, kim jest lub był Rodriguez, co robi, czy robił, myśli, czy myślał. Jedyne, co mamy, to kilkanaście piosenek zebranych na dwóch płytach, łączące niesamowitą urodę muzyczną z świetnymi, poetyckimi tekstami. Tymczasem Sixto Rodriguez po fiasku swych nagrań w rodzimych Stanach porzucił muzykę i rozpłynął się w powietrzu.
„Sugar Man” opowiada o niezwykłym śledztwie, które objęło kilka kontynentów, kilkanaście miast i kilkadziesiąt osób. Chyba największe wrażenie robią wywiady z fanami, muzykami i dziennikarzami muzycznymi z RPA. Z wypiekami na twarzy opowiadają, jak ważną częścią wielu dziedzin życia była muzyka Rodrigueza. Jak ważna politycznie. Jakich uniesień dostarczała. Widzimy mozolne dokopywanie się prawdy między mitami i wierzyć się nie chce, że to wszystko prawda. Że kolejne części układanki, jeśli tylko tak zechce los, potrafią wpaść w swoje miejsce, nie zważając na błahostki typu przestrzeń kilku dekad, czy szerokość geograficzna.
Autor: Michał Stachura