By zarobić na imprezy podczas upragnionej przerwy wakacyjnej, Candy, Brit i Cotty napadają na sklep. Ich rozmodlona przyjaciółka, Faith, występek potępia, ale zabawie za tak zdobyte pieniądze nie ma nic przeciwko. Dżagi wyjeżdżają na wymarzoną przerwę, poimprezowały i wylądowały w więzieniu, skąd wykupił je biały Sean Paul w wersji gangsta – w tej roli James Franco. Okazuje się, że prawdziwe kłopoty dopiero się zaczynają.
Jest tu dużo dobra. Plastyczna uroda „Spring Breakers” jest bezdyskusyjna. Film jest bezbłędnie udźwiękowiony i audio oraz video w wielu ujęciach zlewają się w jeden, przedziwny byt. Korine wykazał się pomysłowością zarówno w tworzeniu ujęć, jak i budowaniu całego filmu na podstawie mantr, zataczających coraz szersze kręgi, ale powracających do tych samych kwestii. Nawet aktorstwo jest nienajgorsze. Selena Gomez trochę ciągnie w dół, ale niczym koń zastrzelony po złamaniu nogi, po wykonanej pracy (tu: nagonieniu widzów) Gomez z ekranu znika. Bez szkody dla samego obrazu.
Filmografia Korine’a opiera się na penetrowaniu nihilizmu, prześwietlaniu rentgenem mentalności stworzonej przez programy MTV typu reality show i braniu pod lupę języka kultury masowej. W poprzednich dziełach był już w slumsach, teraz wybiera się na słoneczne plarze Florydy. Problem polega na tym, że taki film już powstał. Demaskujący zakłamanie telewizji, filmowej przemocy i rozbierający na części pierwsze klisze wyjęte z teledysków jeszcze przed ich złotą erą. Obraz nazywał się „Urodzeni mordercy” i podjął oraz wyczerpał temat. Miał nawet te same cechy, co „Spring Breakers”: obok ukazania pustki i ułudy po drugiej stronie ekranu, był też eksperymentem wizualnym. Korine porwał się na podobnie głęboką wodę i przywalił z impetem w muliste dno.
Nie wierzcie opisom tego filmu – wcale nie trwa 93. minut. Długość seansu mierzona zainteresowaniem widza wynosi około dwa tygodnie. Reżyser chce opowiadać o rzeczywistości, ale jego dzieło nie ma z nią jakiegokolwiek kontaktu. Być może nie do końca mamy narzędzia do zrozumienia fenomenu spring break, być może jest to zbyt abstrakcyjna, zbyt odległa kulturalnie rzecz. Jednak opowiadać o sprawach odległych też trzeba umieć, a Korine nie podjął tego trudu. W zalewie onirycznych ujęć, z których aż nadto widać uwielbienie dla „Drive” Refna, zapomniano o starej indiańskiej prawdzie, że jeśli są w filmie sekwencje spowolnione, należy gdzie indziej podkręcić tempo. „Sping Breakers” dzieli się na części wolne i wolniejsze.
Treściowo też nie jest różowo. Rozumiemy, co artysta chciał powiedzieć, ale mamy przczucie, że obrał do tego złą drogę. To trochę syndrom naszego „Big Love” – samo operowanie kulturowymi wzorcami, kliszami nie są żadną wartością. Nadto oczywistym jest sens sceny, w której głowni bohaterowie wykonują wspólnie łzawą balladę Britney Spears. Problemem jest dopiero fakt, że obraz ten tylko udaje głębię, dokładnie jak twory, które tak zawzięcie krytykukuje.
Miałem dla „Spring Breakers” gotową neutralną piątkę. W sensie „staramy się, ale coś nie wychodzi”. Jest w tym filmie parę dobrych rzeczy i trudno temu zaprzeczyć. Wyobraźcie sobie jednak obraz, który mieści Monę Lisę obok kobiet Picasso, stojącą w „Ogrodzie ziemskich rozkoszy” Boscha, a nad wszystkim przeskakuje na koniu bohaterka „Szału uniesień” Podkowińskiego. Te dzieła sklejone bez ładu i składu nie tworzą sumy wartości, jaką reprezentują osobno i właśnie dlatego „Spring Breakers” jest filmem kiepskim.
Autor: Michał Stachura