Abramsowi udała się sztuka arcytrudna. Branie się za bary z oczekiwaniami milionów fanów klasycznej sagi "Star Trek" oraz wymogami przeciętnego widza XXI wieku wymaga nie lada odwagi i pomysłu. Miał jednak chłop łeb na karku i nie podszedł do tematu na kolanach, tylko stworzył nową jakość w uniwersum Spocka i Kirka. „Star Trek” z 2009 r. kipiał energią, humorem, dobrze stonowanym efekciarstwem i przede wszystkim – nie pozwalał się nudzić.
Pierwsze plotki i zwiastuny na temat najnowszej części pokazywały, że tym razem będziemy mieli do czynienia z dużo mroczniejszym klimatem. Na nasze szczęście – nie do końca okazało się to prawdą. "W ciemność. Star Trek" rozpoczyna się bardzo charakterystyczną i pełną nawiązań do klasyków (m.in "Indiana Jones", "Gwiezdne Wojny") sekwencją nieautoryzowanego ratowania obcej cywilizacji. Jako że załoga Enterprise ma jedno zadanie – obserwację bez ingerencji, kapitan James Kirk traci swój ukochany statek i przypadkowo rozpoczyna ciąg zdarzeń, których efekt może zagrozić życiu milionów na Ziemi i w Galaktyce. W skrócie: rys fabularny nie powala, ale mogło być gorzej. Z kolejnymi klatkami filmu scenariusz się komplikuje i zapewnia kilka całkiem zgrabnych zwrotów akcji.
Wspominany „mrok”, który spowijał zwiastuny i plakaty (swoją drogą bezczelnie zerżnięte z „Mrocznego Rycerza”), pojawia się tu i ówdzie, jednak dotyczy przede wszystkim głównego antagonisty. Jest to o tyle istotne, że gdyby zabrać współczesnemu „Star Trekowi” lekkość i humor, to nie za wiele by zostało. Owszem, wciąż mamy w miarę zgrabne dialogi i chemię między bohaterami, zwłaszcza na linii Kirk-Spock, Spock-Uhura i Bones-ktokolwiek. Film obfituje w efektowne sekwencje pełne akcji i efektów, ale muszę z przykrością stwierdzić – tym razem czegoś zabrakło. Tego magicznego składnika, który stanowił siłę poprzedniej części.
Pomijam już fakt, że film ma tendencję do kończenia się kilka razy, przez co zaczyna momentami nużyć. „Star Trek” nigdy nie miał być produkcją zmieniającą życia czy mówiącą o „rzeczach ważnych” tylko stuprocentową zabawą. W tym przypadku proporcja została mocno zachwiana i mamy 60 proc. rozrywki w opozycji do 40 proc. nudy. Spodziewałem się nieco więcej po tym filmie, ale z drugiej strony mogło być znacznie, znacznie gorzej. Gatunek science fiction od dawna wystawia swoich fanów na próbę cierpliwości i na tym tle „W ciemność” wypada już nieco lepiej. Zresztą, jak mówi stare klingońskie przysłowie, „Z braku laku i Spock dobry”.
Autor: Paweł Hekman