Kończy nam się powoli zima, i dzięki za to! Tym samym powoli kończy się sezon na grypy, katary i inne cholerstwa. Między innymi również walkę z polską służbą zdrowia. Kto stał się ofiarą tegorocznych wirusów i bakterii, doskonale wie, jak daleka droga dzieli go od chociażby lekarza rodzinnego, nawet jeśli przychodnię ma po drugiej stronie ulicy.
Sama rejestracja to już nie lada zadanie! Telefon do recepcji aktywny od 8:00. Dodzwonisz się może około 9:00, bo szalona kolejka starszych pań już od 7:00 czatuje w siedzibie ośrodka. I, nawet jeśli uda Ci się dodzwonić, to w 99% przypadków usłyszysz, że „już nie ma numerków”. Ot, taka atrakcja.
No cóż, nic nie poradzisz i następnego dnia wstajesz bladym świtem i dreptasz, tudzież jedziesz do swego przybytku zdrowia, celem ustawienia się w kolejce. Udało się! Zostajesz przyjęty! Ale naturalnie z opóźnieniem. Tak około 30 minut (minimum!) . Pokaszlesz, lekarz osłucha cię stetoskopem i wypisze antybiotyk. Bo przecież nie ma nic pewniejszego! No i zasuwasz z tym świstkiem do apteki. Tylko upewnij się przed wejściem, że wziąłeś ze sobą ilość gotówki odpowiadającą wyprawie na zakup nowych mebli! Jak już zostawisz pół wypłaty w okienku przemiłej pani farmaceutki, wracasz do domu. Jeszcze bardziej chory. Głównie z powodu bólu głowy wywołanego straconą kasą. Ale teraz już pozbędziesz się grypy!
Trudniej będzie, jeśli masz problem z jakąś większą zarazą. Urolog, kardiolog, chirurg czy jakikolwiek inny specjalista nie będzie tak „łatwo” dostępny. Boli cię serce, zdarza ci się nawet zemdleć? Naturalnie, zostaniesz przyjęty! Za pół roku, może trochę później. A co najlepsze, przed wizytą otrzymasz telefon z zapytaniem, czy na pewno się zjawisz, bo miejsca są na wagę złota, a Ty możesz już leżeć głęboko pod ziemią. Ach, ta troska!
No dobra. Ale spróbujmy z innej strony. Może po prostu jest mało specjalistów, może danej przychodni nie stać na większą liczbę godzin przyjmowania. Ale moment, na co w takim razie idą nasze pieniądze z podatków?! Gdzie się podział budżet NFZ?! No taaaak… nie wiadomo. Na pewno nie został przeznaczony na żaden szczytny cel, chyba że o czymś nie wiem (?).
Dlaczego, nie szukając daleko, u naszych zachodnich sąsiadów trafiając na pogotowie nie czekasz nawet sekundy i już masz zmierzone ciśnienie, pobraną krew do analizy i wykonany cały szereg innych badań, a już po chwili przychodzi do ciebie specjalista i przeprowadza dokładny wywiad oraz uzupełnia listę kontroli twojego zdrowia, rozpoczętą przez pielęgniarki. I nawet jeśli dostaniesz receptę, nie martwisz się o swoje zasoby finansowe, bo w aptece słyszysz, że ten lek jest wolny od zapłaty, ponieważ jego koszt pokryty jest z twojego ubezpieczenia! Czary? Niekoniecznie. Skoro płacisz składki, to ci się to należy. Żadna filozofia.
No, ale w Polsce ze straszliwym bólem, atakiem czy jakąkolwiek inną dolegliwością musisz najpierw zakwalifikować się do grupy. Zielonej, pomarańczowej lub czerwonej, w zależności od twoich objawów. Jeśli trafisz do „Zielonych” możesz posiedzieć sobie na izbie przyjęć nawet dwie godzinki, bo najprawdopodobniej nic strasznego ci nie jest. Pomarańczowa (tudzież żółta) gwarantuje ci godzinkę siedzenia na jakże wygodnych krzesełkach w poczekalni. Najszybciej zostaniesz przyjęty, jeśli jesteś jedną nogą po drugiej stronie ludzkiego jestestwa, chociaż i to nie zawsze. Gdy już trafisz do gabinetu, najprawdopodobniej okaże się, że „nie ma akurat tego lekarza, którego potrzebujesz”. Masz ci los! Nie miał kiedy brać wolnego! Najbardziej denerwujące jest, że znasz już miejscowego specjalistę, potrzebujesz go i widzisz, jak co rusz drepta zapalić papieroska i wraca na odział, ale… no, nie ma dziś dyżuru na dyżurce.
Morał generalnie jest krótki: Człowieku, nie choruj! Albo już raz i porządnie, bo od samej „Służby” zdrowia można dostać bólu głowy.
No chyba, że stać cię na leczenie prywatnie. Wtedy jest dla ciebie szansa. W końcu „hajs się musi zgadzać”.
Autor: Agata Czerniecka