Sentymenty…
Każdy na podwórku zazdrościł mi kolekcji małych komandosów i replik ich pojazdów. Każdy chciał się ze mną bawić. Dzięki uprzejmości wujka, który był właścicielem wypożyczalni kaset wideo, miałem też dostęp do wszystkich odcinków animowanej serii o walce kompani Generała Hawka z organizacją Cobra. Każde popołudnie spędzałem przed telewizorem pochłaniając kolejne epizody z życia dzielnych wojaków, marząc, by w przyszłości zostać jednym z nich i stawić czoła strasznego Serpentorowi.
Wraz z przeniesieniem na ekrany kin „Transformersów” pojawił się cień nadziei, że również Joe’s doczekają się aktorskiego projektu. Udało i pod koniec 2008 roku do prasy trafiły pierwsze przecieki na temat moich ukochanych Joe’s. Czas do premiery odliczałem skrupulatnie, nie mogąc doczekać się wielkiego dnia i premiery kinowej filmu będącego spełnieniem moich dziecięcych marzeń.
Stawiłem się w kasie Cinema City punktualnie o 10:00. Kupiłem bilet. Piękna pogoda zwiastowała niesamowicie udany dzień. Z wypiekami na twarzy zająłem miejsce na praktycznie pustej sali kinowej – prócz mnie było jeszcze dwóch emerytów. Po fali reklam nadszedł ten moment. Przez następne dwie godziny miałem być tylko ja, ekran i G.I. Joe.
…i brutalna rzeczywistość.
Niestety, znane powiedzenie: „Nie mów hop póki nie przeskoczysz, ani nie drzyj ryja, póki nie zobaczysz, w co wskoczyłeś” kolejny raz okazało się być brutalną prawdą. Wprowadzenie do filmu poszło sprawnie. Poznaliśmy główne postaci: Duke, Scarlett, Ripcord, Hawk, Destro, Heavy Duty, Storm Shadow, Snake Eyes, Breaker, Baroness itd. Aktorzy wcielający się w ich role nie byli może niesamowicie przekonujący, ale swoje zadanie wypełnili. Niestety, kiedy zaczął pojawiać się wyraźny zarys fabuły, czar prysł niczym mydlana bańka. Animowane „G.I. Joe” było odpowiedzią na społeczne niepokoje, zagrożenie wojną, było „Rambo”, „Commando” i „Szklaną pułapką” dla dzieci. Pokazywało dzielnych żołnierzy, gotowych poświęcić wszystko dla dobra światowego ładu i porządku w walce z terrorystami z Cobry.
W aktorskiej wersji otrzymujemy wielką retrospekcję na temat kto, po co, dlaczego, z kim. Przeżyłbym to bez zgrzytania zębami, gdyby nie fantazja reżysera filmu Stephena Sommersa i jego kompletny brak znajomości oryginału. Wydaje mi się, że po sukcesie (sic!) słabej „Mumii: Grobowiec Cesarza Smoka”, której był producentem, sława tak mu uderzyła do głowy, że postanowił wcisnąć ludziom kolejny gniot i jeszcze na tym zarobić. Wplecenie i uwypuklenie wątków miłosnych to chyba najmniejsze przewinienie. O tym, z kim walczą Joe’s dowiadujemy się na samym końcu! Na końcu filmu dopiero pada nazwa Cobra, odnosząca się do organizacji terrorystycznej, która przy pomocy nanotechnologii próbuje zdobyć władzę nad światem. Litości! Hitem i popisem fabularnej elokwencji i ułańskiej fantazji było połączenie Dowódcy Cobry (o czym on i my dowiadujemy się na końcu!), Baroness i Duke w jedną wielka rodzinę, która chce się zabić, kochać, a potem znowu zabić. Pomyślałem: „To są jakieś jaja albo trafiłem na zły seans”. Myliłem się. Wspomnienia z mojego dzieciństwa właśnie zostały podłączone do respiratora i zarządzono akcję ratunkową w postaci pojawienia się pojazdów bojowych na ekranie. Niestety, to był chwilowy zryw. Większego szajsu nie widziałem w życiu! Rozumiem, przyszłość przyszłością, ale oryginalne pojazdy z serii animowanej były genialne, a te wyglądały jak napakowane ruskie cysterny. Trafiłem w stan śmierci klinicznej, który pogłębiły megaodjechane kombinezony przyspieszające, których nie chce mi się nawet komentować. Najgorszym w tym wszystkim jest fakt, że zabrakło jednego bardzo ważnego elementu, który mógłby sprawić, że nie zastanawiałbym się co 5 minut, jaki film oglądam. Nie ma okrzyku „Yo, Joe!”, który raczył pojawić się na sam koniec i to ledwo słyszalnie wypowiedziany przez Heavy Duty do kokpitu łodzi podwodnej. Blamaż na całej linii!
Jeśli jesteś fanem G.I. Joe, a Twoim ulubionym okrzykiem w czasach beztroski i zabawy było „Yo, Joe!” lub „Cobra-lalalala!”, odpuść sobie tę żenadę i czekaj na polską premierę animowanej serii. Jeśli nic Ci nie mówią te tajemnicze nazwiska i zjawiska to na wstępie upewnij się, czy jesteś aby na pewno facetem, a następnie zabierz swą dziewczynę na seans. Będziecie się świetnie bawić, bo niestety „G.I. Joe” to typowy wakacyjny zapychacz pełen akcji i głupoty, którego celem jest bawienie, a nie prawienie moralitetów. Ja idę się uczyć rzucać złe uroki, by nie powstała druga część. Choć to wydaje się być nieuniknione.
Autor: Łukasz Michalewicz