Do współpracy zaprosił Johna Travoltę, który w przerwach pomiędzy scjentologicznymi sesjami wcielił się w postać Rydera. Denzel Washington pojawił się zaś w roli oskarżonego o korupcje pracownika nowojorskiego metra Garbera.
Tak jak w oryginalnej wersji mamy porwanie wagonu metra, żądanie okupu i olbrzymią dawkę napięcia. Niby nic nowego. Co sprawia, że film ogląda się bez chwili znużenia? Świetna gra dwójki głównych bohaterów, którzy uważają się za ofiary systemu, który żywili. Każdy z nich ma na koncie jakiś grzeszek, który napędza akcję całego filmu. Ozdobnikami są dobrze skonstruowane postacie drugoplanowe, James Gandolfini („Rodzina Soprano”) jako burmistrz Nowego Jorku oraz John Turturro (obie części „Transformers”, a wcześniej m.in. „Czacha dymi”), który w metrze strachu gra policyjnego negocjatora.
Świetne zdjęcia w połączeniu z niejednoznacznością podejmowanych decyzji sprawiają, że czujemy się bohaterami wydarzeń na ekranie. Najmocniejszą stroną filmu jest fakt, że trzyma w napięciu dokładnie tam, gdzie powinien. Końcowy efekt częściowo psuje wielki finał, w którym Garber podnosi swe szlachetne cztery litery zza biurka i bierze udział w szalonym pościgu, którego zwieńczeniem jest klasowa strzelanina. Wydaje mi się to być ukłonem w kierunku amerykańskiej publiczności, która nie strawiłaby filmu bez świstu latających kul, jak to było w przypadku „Jarhead” Sama Mendesa.
Przez prawie dwie godziny, jakie spędziłem w kinie bawiłem się lepiej niż na nieszczęsnych „G.I. Joe”. Mimo, że końcowy efekt mógłby być jeszcze lepszy, to i tak śmiało mogę stwierdzić, że to jeden z filmów tego lata, a także jeden z najlepszych remake’ów w historii.
Autor: Łukasz Michalewicz