Poświęcił Pan dla sztuki bardzo dużo, a teraz zbliżając się do sześćdziesiątki, złożył pan hołd kinu „Przerwanymi objęciami”.
To prawda. W swoich filmach zawsze robiłem drobne ukłony pod adresem kina, ale dopiero teraz stworzyłem prawdziwy hymn na cześć X muzy. Starałem się nie tylko przypominać, że to wielka sztuka, ale też pokazać na ekranie etap tworzenia. Chciałem, aby w „Przerwanych objęciach” odbiła się dwuznaczna siła, która decyduje o niezwykłości tego medium. To, że ono nie tylko odbija życie, ale też je zmienia. Rzeczywistość i fikcja nieustannie się tu mieszają. Zdarza się, że oko kamery jest w stanie wychwycić więcej niż człowiek. W „Przerwanych objęciach” mężczyzna patrzy na fotografię, którą kiedyś z ukochaną zrobił na Kanarach. I dowiaduje się o swoich marzeniach i miłości, czego inaczej by nie dostrzegł.
Bohaterem tego filmu jest reżyser i scenarzysta. Czy opowiada pan o sobie?
W pewnym stopniu tak. Mateo dzieli ze mną zawód, więc pisząc, czerpałem z własnego doświadczenia. Ale nosi on też moje ubrania z lat 90. I używa mojego dawnego pseudonimu – Harry Caine. Spis DVD, które trzyma w domu, to lista moich ukochanych filmów, takich jak „Windą na szafot” Louisa Malle’a. Bo tak naprawdę w „Przerwanych objęciach” mówię o tym, jak kino zmieniło się w moje życie. Stało się pasją, z której nie mógłbym zrezygnować. Kiedy myślę o przyszłości, pod powiekami pojawia mi się obraz krzesełka reżyserskiego. Tyle że zaopatrzonego w dwa kółka – na wypadek, gdybym już nie mógł chodzić.
W wywiadzie dla „El Pais” wyznał pan, że „Przerwane objęcia” rodziły się w bólu i dlatego pański bohater jest niewidomy.
Owszem, cierpiałem na straszne migreny, pisząc ten scenariusz. Ale to naprawdę nie musi nikogo obchodzić.
Robienie filmów zawsze wiąże się z cierpieniem?
Traktuje ten proces jak safari. Wielką przygodę, której doświadczam przez całe życie. Na planach zdarzają się szczęśliwe momenty, ale czasem przychodzi też ból. Zarówno fizyczny, wynikający z nieprzespanych nocy czy niedojadania, jak i psychiczny. Nie jest łatwo rozliczać się z samym sobą, współpracować z ludźmi w tak intymny sposób. Ale kino nie zostawia blizn. Nie czuję się pokaleczony.
Całe życie walczę, aby być szczęśliwym. Świat byłby lepszym miejscem, gdybyśmy rodzili się w cieplarnianych warunkach, mieli radosne dzieciństwo, a potem żyli długo i spokojnie, aż do późnej śmierci. Bez poczucia winy.
W „Przerwanych objęciach” wraca Pan do swoich starych dzieł. Nakręcił pan nawet od nowa kilka scen z „Kobiet na skraju załamania nerwowego”. Jak w tym czasie zmieniło się pana kino?
Tak jak moje życie. Złagodniało. Przestałem już atakować widza mocnymi kolorami, zrezygnowałem z szydzenia. Już nie jestem chłopakiem z madryckiego undergroundu, który najchętniej wysadziłby system w powietrze. Mam bagaż doświadczeń. Częściej rozliczam się z przeszłością – wracam do obrazów z dzieciństwa, zarówno tych bolesnych, jak i sielskich. Robię swoje filmowe curriculum Vita. Bardziej świadomie patrzę na kino i częściej odwracam kamerę na siebie. Pogłębia się też we mnie przekonanie, że nie ma na świecie rzeczy oczywistych. I to chyba czuje się w moim kinie…
Całość wywiadu przeczytacie w sobotnim dodatku do Gazety Wyborczej – „Wysokie obcasy” sobota 19 września 2009 nr 37 (540).
Z Pedrem Almodóvarem rozmawiał Krzysztof Kwiatkowski.
Autor: zredagowała: Karolina Bibik