Buńczucznie zapowiadany jako wydarzenie jesieni w polskim kinie i najciekawszy debiut ostatnich lat. Mocny, brutalnie prawdziwy takie najczęściej epitety pojawiały się w kontekście filmu Katarzyny Rosłaniec.
„Galerianki” poruszają trudny, nawet w dzisiejszych czasach, temat sprzedawania się przez młode dziewczyny w zamian za drogie upominki. Poznajemy historię trzech „wyjadaczek” w interesie, które od długiego czasu trudnią się naciąganiem bogatych facetów na drogie zakupy za usługi seksualne. W towarzystwie pojawia się Alicja, która jest jeszcze „żółtodziobem” w tych sprawach. Między Alicją, a nieformalną przywódczynią grupy „galerianek” – Mileną – szybko rodzi się swoista więź. Zakłóca ją pojawienie się Michała, który zakochuje się w „nowej”. Pozycja Mileny zostaje zagrożona. Tak w skrócie wygląda fabuła jesiennego „hitu” polskiej kinematografii. W tle filmu pojawiają się ciężkie warunki życiowe i nieciekawa sytuacja rodzinna bohaterki.
Krytycy pieją z zachwytu nad realizmem i brakiem tabu, a ja przysypiam sącząc kinową colę z automatu. Gra aktorska stoi na poziomie wygłupów przedszkolaków w trakcie zabawy „w dom”. Rozumiem, że przed kamerą stanęli debiutanci itd. ale bez przesady. Kij od miotły potrafiłby zagrać niektóre sceny bardziej przekonująco i żywo.
Szanuję panią Rosłaniec za to, że podjęła się tego trudnego i raczej unikanego w Polsce tematu, ale wydaje mi się, że porwała się z motyką na słońce. Temat nieletniej prostytucji i cała jego otoczka wymaga analizy psychologicznej, wgłębienia się w środowisko „galerianek” i ich rodzin, by potem odpowiedzieć na pytanie, dlaczego to robią. Cały film wygląda, jakby został zrobiony na skróty i tylko miał wywołać burzę medialną, której konsekwencją będzie debata publiczna nad poruszonym tematem. Miało być surowo, z przesłaniem, a wyszedł zakalec cioci Czesi, na którego nie można patrzeć, o jedzeniu nie wspominając.
Autor: Łukasz Michalewicz