Czerwiec to czas koncertów dyplomowych studentów z Instytutu Muzyki. Publiczność podziwia i ocenia to, czego adeptów edukacji muzycznej nauczył profesor Maciej Ogarek – wykładowca na Wydziale Artystycznym i dyrygent Polsko-Niemieckiej Orkiestry Młodzieżowej. Profesor Ogarek jest również kierownikiem artystycznym i dyrygentem Chóru Towarzystwa Śpiewaczego „Cantemus Domino”. Z każdym z tych zespołów czynnie koncertuje. Muzyków studiujących na Uniwersytecie Zielonogórskim uczy dyrygować. A jak dyryguje swoim życiem? Zapraszamy do lektury inspirującej rozmowy!
JOANNA BOROWIK: Gdzie i na jakim kierunku rozpoczął pan swoją studencką przygodę?
MACIEJ OGAREK: Studiowałem w Krakowie. Wtedy to była Państwowa Szkoła Muzyczna, teraz jest to Akademia Muzyczna. W 1971 roku podjąłem studia na wydziale wychowania muzycznego, gdzie była realizowana dyrygentura chóralna. Zostałem przyjęty od razu na drugi rok, co spowodowało, że przez całe studia miałem furę roboty. Niektóre przedmioty i tak trzeba było rozpocząć od pierwszego roku. Kształcenie słuchu, historia muzyki, literatura i harmonia były w cyklu trzyletnim, więc musiałem nadrobić materiał, dlatego chodziłem na zajęcia z drugim, ale także z pierwszym rokiem. To powodowało, że podczas sesji miałem po około 20 egzaminów i zaliczeń, naprawdę bardzo dużo roboty było. Ale było to do zrobienia.
Podczas sesji miałem po około 20 egzaminów i zaliczeń, naprawdę bardzo dużo roboty było…
Studiował pan jednak nie jeden, tylko dwa kierunki.
Zaczęło mi się bardzo podobać dyrygowanie, zacząłem chodzić hospitować się na dyrygenturę do profesora Katlewicza. Moi koledzy mieli lekcje, a ja się im przyglądałem. No i po dwóch latach na wychowaniu muzycznym zdecydowałem się zdawać na dyrygenturę. Dostałem się do klasy profesora Krzysztofa Missony. Także w roku akademickim 1973/1974 miałem dwa kierunki. I znowu miałem bardzo dużo roboty, bo musiałem zrobić dyplom na wychowaniu oraz obronić pracę licencjacką. Potem już studiowałem na dyrygenturze, ale właśnie też znowu nie miałem na nic czasu, bo zdarzyła się okazja podjęcia pracy w Chórze i Orkiestrze Polskiego Radia.
Aby dostać pracę w orkiestrze, muzycy muszą przejść rekrutację, wystartować w egzaminach, które mają charakter konkursowy. Dostaje się najlepszy. Czy w pana przypadku było tak samo?
Kiedy zwolniło się miejsce pracy dyrygenta, odbył się konkurs. No i stanąłem do niego, ale profesor Missona nie był zadowolony, bo jego krewna również zdawała w tym konkursie. Na początku tego konkursu trzeba było poprowadzić próbę z chórem. Do wykonania był utwór w dawnym stylu, z dawnych epok. I całą próbę kandydat był testowany i obserwowany jak prowadzi chór. Startowało 6 osób. Po tym konkursie była taka decyzja, że każdy będzie miał przez miesiąc lub dwa możliwość pracy i dopiero po tym czasie zdecydują, kto zostaje na stałe.
Po urlopie, pod koniec sierpnia, przyjechałem do Krakowa i zastałem w drzwiach wsuniętą kartkę. Patrzę, a w liście było napisane, żebym się zgłosił do dyrekcji radia.
No więc ja po swoich egzaminach pojechałem na wakacje. Po urlopie, pod koniec sierpnia, przyjechałem do Krakowa i zastałem w drzwiach wsuniętą kartkę. Patrzę, a w liście było napisane, żebym się zgłosił do dyrekcji radia. Okazało się, że kazali mi przyjść do pracy od pierwszego września. Dyrekcja stwierdziła, że nie będzie robić każdemu tej dwumiesięcznej próby, bo nie ma na to czasu. Pracy w zespole jest tyle, że nie ma miejsca na eksperymenty i zdecydowali się mnie przyjąć.
Życie studenta bywa bardzo barwne. Czy ma pan jakieś wspomnienie, które bardzo mile wspomina?
Wiele było takich sympatycznych momentów. Zależy w jakim zakresie, bo na przykład jeśli chodzi o dyrygowanie, to bardzo miło wspominam moment, w którym jak zaczynałem dyrygować to trząsłem się jak galareta. Nogi mi latały, ręce latały, a ja musiałem sobie z tym poradzić i jakoś ten stres pokonać. Jako dyrygent byłem najbardziej widoczny, musiałem stanąć na podium i wiedziałem, że wszyscy teraz się patrzą. Na różne sposoby musiałem radzić sobie ze stresem. A później, gdy dobrze się czułem podczas prowadzenia pierwszego, czy drugiego koncertu to miałem ogromną satysfakcję. Sprawiło to, że teraz bardzo lubię wspominać historie związane ze stresem.
A z życia towarzyskiego?
Jeśli chodzi o życie towarzyskie to trochę żałowałem, że studiowałem w Krakowie, bo ominęło mnie typowe życie studenckie. Kiedy wyjeżdża się do innego miasta, to wtedy życie jest barwniejsze. Koledzy szli do akademika, a ja grzecznie wracałem do domu. Nie mam za dużo szalonych wspomnień z tych czasów, w domu był rygor. Musiałem wcześnie wracać do domu. I wracać w stanie normalnym. Ale z drugiej strony… Studia to był taki czas, że chłopcy zaczynali się rozglądać za dziewczynami. I u mnie od głupoty zaczęła się moja znajomość i małżeństwo.
Studia to był taki czas, że chłopcy zaczynali się rozglądać za dziewczynami. I u mnie od głupoty zaczęła się moja znajomość i małżeństwo.
Pewnego razu siedziały dziewczyny na korytarzu i rozmawialiśmy w towarzystwie. Ktoś mnie zawołał do sali, a ja zamiast powiedzieć normalnie, to żartem: „zaraz wracam, powiedziała sałatka w ustach pijaka”. No i poszedłem do tej sali. Słyszałem, że dziewczyny się śmiały. Jak wróciłem, zauważyłem, że jedna się dalej chichra. I tak jakoś się zaczęło. Potem zaczęliśmy ze sobą chodzić i skończyło się tak, że już ponad czterdzieści lat jesteśmy razem. A jeśli chodzi o jakieś rozrabianie na studiach, bo czasem i tak bywa, to ja nie miałem okazji i nie miałem za bardzo czasu na to. Na studiach pracowałem i starałem się to na serio traktować, zrobić wszystko jak najlepiej potrafię i to powodowało, że nie miałem na nic czasu. Ale tak jest, zawsze coś za coś.
Mało któremu studentowi udaje się podjąć pracę w zawodzie w tak szybkim czasie. Udawało się panu bez problemu pogodzić studiowanie z pracą już jako dyrygent?
Mogę jeszcze dodać, że po skończeniu tego czwartego wydziału dostałem także godziny na uczelni. Nie etatowe tylko zlecone kilka przedmiotów: czytanie partytur, zespół instrumentalny. Nawet przez jakiś czas prowadziłem na wydziale wokalnym zespoły operowe. Także miałem godziny w uczelni plus pracę w radiu, plus studia na dyrygenturze. Dużo tego było, ale bardzo mi się to sprawdziło, bo w pracy miałem możliwość obserwacji wszystkich wielkich kompozytorów i dyrygentów. Miałem z nimi kontakt, współpracowałem z nimi. W końcu taka była moja rola, żeby przygotowywać zespół czy do nagrań czy koncertów.
Poznałem wielu czołowych kompozytorów: Pendereckiego, Lutosławskiego, Bairda, Góreckiego. Miałem okazję z nimi współpracować kiedy oni realizowali swoje nagrania i koncerty w radiu. Mogłem z nimi porozmawiać nie jak student z mistrzem, tylko jak partner do rozmowy. To mi bardzo dużo dało, bo wiele się wyciągało wtedy z obserwacji. Widziałem jak wielcy dyrygenci pracowali. Wszystkich miałem na wyciągnięcie ręki. Fajna to była szkoła.
Można stwierdzić, że jednoczesne studiowanie i pracowanie miało swoje plusy. Ale czy były także i minusy?
Jak przyszedłem do radia to miałem 22 lata i wszyscy byli ode mnie starsi. I tutaj trzeba było wyjść przed takich ludzi i coś od nich chcieć. Czułem się z tym niekomfortowo, bo byłem najmłodszy. Ale musiałem swoje przeprowadzić i uczyć się tego fachu, bo w pracy nie było żartów. Chór liczył siedemdziesiąt parę osób i to byli bardzo doświadczeni muzycy. Często siedziałem w domu z nutami i szukałem, co ja mam z nimi robić, bo oni tak dobrze pracowali.
Jak przychodziłem do radia, to był to taki skok jakościowy w porównaniu do studiów, że w pierwszym momencie zupełnie nie wiedziałem jak ja mam z nimi pracować, na co zwracać uwagę, co poprawić. Musiałem szukać jakichś problemów, żeby coś z nimi zrobić. Bo tak to można by powiedzieć, że „po co pan tutaj przyszedł? My bez pana wiemy co robić”. Ale koniec końców wyszła z tego i tak jedna z lepiej wspominanych historii, która mnie wiele nauczyła.
Dlaczego?
W końcu potoczyło się tak, że w radiu dostałem, że tak powiem, pokrywką w głowę i sprowadzili mnie na ziemię. Pewnego razu chórzyści się tak na mnie patrzyli i patrzyli, potem przyszli pogadać po przyjacielsku i mówią: „No, bardzo ładnie pan tutaj wszystko macha, stara się pan bardzo…”. Ja nie wiedziałem, o co im chodzi. Aż w końcu jeden powiedział: „Wie pan co, jako starsi koledzy tak panu poradzimy, żeby w zasadzie pokazał nam pan tylko gdzie jest raz. My resztę sami zrobimy”. Ja doznałem szoku. Nie mogłem zrozumieć, jak to tak, ja się bardzo staram, a im to nie jest potrzebne. Pokazać raz to każdy głupi potrafi, pomyślałem. Ale dopiero później zrozumiałem o co chodzi. Jak doświadczałem tego z drugiej strony, siedząc w chórze, zespole czy orkiestrze zrozumiałem, o czym oni mówią.
Otóż muzyk przecież nie ma czasu śledzić każdego ruchu dyrygenta, musi się skupić na tym, co gra lub śpiewa, jeszcze ma nuty, w które patrzy i jedynie gdzieś tam kątem oka zauważa dyrygenta. Więc jak muzyk nie widzi razu dyrygenta, to jest katastrofa, bo wtedy muzyk nie wie, gdzie jest.
Bardzo ważnych spostrzeżeń nauczyłem się pracując już na studiach. Okazuje się, że do rzeczy prostych dochodzi się dość daleką drogą.
Będąc w Zielonej Górze tak samo usłyszałem od mojego kolegi. Żeby robić tylko to, co jest konieczne, żeby nie wykonywać zbyt dużo ruchów. Dyrygent musi być suchy, spocić ma się orkiestra. I coś w tym jest. Chodzi o to, by ten przekaz był możliwie czytelny dla osoby, która jest z drugiej strony. A jak tego ruchu jest za dużo, jest on nieczytelny, to muzyk jest zagubiony i nie ma oparcia w dyrygencie. Bardzo ważnych spostrzeżeń nauczyłem się pracując już na studiach. Okazuje się, że do rzeczy prostych dochodzi się dość daleką drogą. Myślę, że w każdej dziedzinie tak jest, że po pewnym czasie człowiek zaczyna rozumieć, że coś można zrobić prościej, łatwiej. Tylko należy wiedzieć też, że samemu trzeba sobie tą ścieżkę wydeptać. To mi dużo dało spostrzeżeń i dzisiaj tak uczę studentów. Rób to, co jest konieczne, nie rób nic więcej. Nie ma potrzeby.
Pracuje pan profesor teraz jako wykładowca w Instytucie Muzyki Uniwersytetu Zielonogórskiego. Czy porównując czasy studenckie do tego, jak uczelnie wyglądają dziś, widzi pan jakieś różnice?
Oczywiście, wszystko się zmienia, system organizacji uczelni, programy. Ale my tutaj zawsze obracamy się w małym gremium. Tutaj jest inaczej niż na pozostałych wydziałach. Wszyscy się znamy, żyjemy w przyjaźni, symbiozie. Nie ma dystansów. My mamy inne relacje. Można powiedzieć, że bardziej rodzinne. To jest fajne i to się z tych moich czasów studenckich na pewno utrzymało. Więc jeśli o to chodzi to się wiele nie zmieniło i dobrze, że tak jest.
Myśmy też tak żyli z naszymi pedagogami. Oczywiście, swoje miejsce w szeregu trzeba było znać i swoje zrobić, ale jak człowiek pracował i się wykazywał to zawsze był traktowany dobrze. Tutaj, na kierunkach artystycznych panuje bardziej współpraca niż przekazywanie sobie doświadczeń i umiejętności w relacji wykładowca – student. Także to jest bardzo dobre i tego bym nie zmieniał.
Dziękuję za rozmowę.
Dziękuję.
Rozmawiała: Joanna Borowik