
“Nie idź, tylko biegnij- czyli jak reklamy zaczęły prześladować moją codzienność” – to felieton studentki dziennikarstwa i komunikacji społecznej Uniwersytetu Zielonogórskiego Anastazji Urban. Zapoznajcie się z nim.
“Nie idź, tylko biegnij- czyli jak reklamy zaczęły prześladować moją codzienność”
Czasami, po całym dniu scrollowania, te słowa śniły mi się po nocach. Nie tylko te – wraz z nimi pędziły: „Musisz to mieć”, „Teraz to modne”, „Każdy to ma”, „Twoja ulubiona influencerka to reklamowała”. Leżałam w łóżku, przewracając się z boku na bok, próbując to wszystko zagłuszyć. Aż w końcu nie wytrzymałam. Zerwałam się i krzyknęłam: „DOŚĆ! Bo po co mi kolejny “badziew” z internetu? Mało już tego wszystkiego zagraca mi mieszkanie?! Kupię to i co? Cieszę się tym przez pięć minut, jak dziecko nową zabawką. Tylko że ja nie jestem dzieckiem. Jestem dorosłą kobietą, która (teoretycznie) powinna wiedzieć, na co rzeczywiście warto wydawać pieniądze. Ok. Oddech, już trochę ochłonęłam. Sięgam po telefon, wchodzę znowu scrollować social-media. BUM! Reklama nowych produktów i znowu to hasło: „Nie idź, tylko biegnij”. Rzuciłam telefonem. Popędziłam do łazienki, ochlapać twarz zimną wodą. Czy mi się tylko wydaje, czy rzeczywiście te slogany prześladują mnie za każdym razem, kiedy tylko chcę sprawdzić, co dzieje się w świecie internetu?
Podejście numer dwa. Odblokowuję telefon, wchodzę sprawdzić inny portal. Myślę: zapowiada się całkiem spokojnie, zwyczajny haul zakupowy. Aż tu nagle, znienacka, ponownie atakują: „Nie idź, tylko biegnij po tę sukienkę, to będzie HIT tego lata”. Nie no, to już przesada! Ile można?! Dajcie mi w końcu od tego odpocząć, przestańcie mi ciągle wmawiać, że czegoś potrzebuję. Zrezygnowana, że gdzie nie wejdę, to nie mogę pooglądać słodkich kotków, tylko jestem atakowana przez reklamy, które za wszelką cenę próbują przekonać mnie do tego, że JA POTRZEBUJĘ ich nowego produktu. Wchodzę w wyszukiwarkę, wpisuję frazę: „anonimowe spotkania osób prześladowanych przez nie idź, tylko biegnij”. Pierwszy link – informacja o spotkaniu, i to w moim mieście. Świetnie! Sprawdzam dalej – spotkanie odbywa się dzisiaj o godzinie 12. Patrzę na zegarek – 11:30. O ironio! Tym razem słowa, które mnie prześladowały, nabierają innego znaczenia. Ubrałam buty, chwyciłam klucze, pędzę na miejsce spotkania. Zdążyłam! Niepewnie usiadłam w przygotowanym kręgu z krzeseł, obok jednej z
osób. Pytam, czy to jej pierwszy raz tutaj (bo mój tak). Dostałam tylko cichą odpowiedź, że przychodzi na spotkania regularnie. Zaczęło się. Prowadzący nas przywitał i zagaił słowami wstępu na rozluźnienie. Każdy z obecnych uczestników opowiedział swoją historię – każdy w różnym wieku, różnej płci. Jeden ma dług na PayPo na 5 tys. złotych. Drugi zaczął kraść pieniądze od rodziców, żeby tylko być na czasie z nowościami. Trzeci stracił partnera, z którym był od 3 lat. Czwarty pracuje na dwa etaty, żeby spłacić jak najszybciej raty na Dysona. Piąty był już na skraju tak wielkiego załamania przez sytuację, do jakiej się doprowadził przez to niewinnie brzmiące hasło, że rozmyślał nad najgorszym
scenariuszem. Ja nie odezwałam się ani słowem tylko uważnie słuchałam. Po wszystkim wracałam z głową w chmurach, jednak ciesząc się, że zareagowałam odpowiednio szybko. Nie mogło dotrzeć do mnie, jak konsumpcjonizm niszczy nasze życie i stan konta. Teraz doskonale wiem, że nie potrzebuję wszystkich tych rzeczy, które atakują mnie w reklamach. A noszenie tych samych butów od kilku
lat nie jest niczym złym.

