Niestety przez ponad godzinę twórcy bawią się z nami w Godzillę i myszkę, pokazując tu kawałek stwora, tam kawałek stwora, ale nie dopuszczając do ostatecznego spełnienia. Większość filmu pod tytułem „Godzilla” spędzamy z… ludźmi, którzy śledzą Godzillę, obserwują jej ślady, oglądają poświęcone jej materiały, ale samej bestii – ani śladu. To trochę jak nakęcić film erotyczny z Charlize Theron, w którym garść wąsatych kolesi opowiada o zestawie pościeli idealnym na odwiedziny Charlize.
Przez godzinę z kawałkiem zatem nie dzieje się nic. Jest nudno, łzawo, kliszowo i totalnie nieangażująco. Rzeczy zmieniają się o 180°, gdy w końcu na ekrania pojawia się tytułowy jaszczur. Wszystko: od wyglądu, przez mechanikę ruchu, na mrożącym krew w żyłach ryku kończąc jest tu wspaniałe. Tym większe rozczarowanie widza, że Godzilli dostaje tak mało. Gojira dokonuje zniszczeń na skalę być może dotąd w kinie niespotykaną, ale nic to widza nie obchodzi, gdyż po prostu tego nie widzi. Niemalże „Paranormal Activity” z Godzillą w roli głównej.
Nie jest łatwo ocenić ten film właśnie przez jego schizofreniczny podział. Prowadzony przez większą część czasu film bardziej przypominający „Domek na prerii” niż solidny monster movie, w pewnym momencie bierze brutalny w tył zwrot i pokazuje, że jednak się dało. Tylko chęci zabrakło?
Więcej o filmach usłyszycie już dziś w audycji Miasto Filmów w Akademickim Radiu Index. Ocenimy "Godzillę" i "X-Men: Przeszłość, która nadejdzie". Zapraszamy o godz. 19.00.
Autor: Michał Stachura