Nie za bardzo wiem, jak facet, który w „Zombieland” tak wspaniale ironicznie sportretował amerykańskiego rewolwerowca, macho i brutala o ciętym języku w jednym dał się złapać w praktycznie każdą kliszę kina gangsterskiego. „Pogromcy mafii” to właśnie zestaw klisz, skoncentrowana dawka wszystkiego, czym ten rodzaj filmów stoi, wykastrowany z osobowości i rozczarowujący niemal wszystkim.
Największą mocą tej produkcji miała być obsada. Penn, Brolin, Gosling, Stone, Pena, Giovanni Ribisi, czy szczypta klasyki w osobie Nicka Nolte – sama lista płac powinna fana kinematografii przyprawić o gęsią skórkę. Niestety, każde z nich dostało do sportretowania jedynie namiastkę postaci, co w efekcie dało nam galerię dobrze znanych bohaterów wyciętych z kartonu i poruszanych – jak w „Kevin sam w domu” – za pomocą sznurków i kolejki elektrycznej. Chyba najbardziej rozczarowuje Sean Penn, który w swojej roli dobrowolnie wyzbył się jakiejkolwiek autonomii, proponując mieszaninę grozy, szaleństwa, autoparodii i karykatury. Brolin to John Wayne, tyle, że bardziej. Ryan Gosling wypowiada cienkim głosikiem frazesy, w które sam nie wierzy, a na udział w filmie zgodził się zapewne tylko dla perspektywy leżakowania z nagą Emmą Stone. Ta wygląda obłędnie – i na tym kończą się zarówno jej zadania, jak i zasługi. Reszta obsady ogranicza się do stania w miejscu wskazanym przez reżysera i robienia min.
Teoretycznie w tym filmie dzieje się multum rzeczy, w praktyce treści jest prawie nic. Nie wiem, po co w tym filmie scena treningu strzeleckiego. Brolin powinien wiedzieć najlepiej – „Prawdziwe męstwo” z jego udziałem pokazało, jak obrazować popis rewolwerowców. Nie wiem, po co nieuzasadniona w żaden sposób końcowa walka na gołe pięści. Nie wiadomo, dlaczego ci, którzy giną – giną i vice versa. Sam scenariusz udaje brutalność, ale tak naprawdę wszystko jest tu grzeczne i na miejscu, w żadnym momencie twórcy nie pozwolili sobie na oryginalność, czy odwagę pójścia w którymkolwiek kierunku.
Jest jednak rzecz, którą ten film ma lepszą, niż jakikolwiek inny. Jest po postu śliczny. Każda klatka ocieka wspaniałą stylizacją, każda akcja sfilmowana jest w sposób – fakt, podręcznikowy – ale jednak mistrzowski (pomijając irytujący slow motion). Charakteryzacja, kostiumy, sceneria – wszystko to zasługuje na najwyższe laury. Dzięki temu, że co chwila coś na planie wybucha, seans mija też w miarę niezauważalnie. Sama uroda czyni jednak z "Pogromców mafii" całkiem niezłą pocztówkę, ale film żaden.
Mógłbym pisać bez końca, co tu jest nie tak i z czego zapożyczone są kolejne sekwencje (z atakiem na posiadłość bezczelnie wyciętą z „Człowieka z blizną” na czele), szkoda jednak czasu, miejsca i nerwów. Na „Gangster Squad” patrzy się bardzo przyjemnie, lecz ogląda ciężko. Co prawda wartka akcja trochę wynagradza, a sprawność realizacyjna nie pozwala w kinie zasnąć i – powtórzmy raz jeszcze – trudno oderwać oczy od wspaniałej stylizacji na wczesne lata powojenne. Ostateczni jednak bezpłciowość filmu połączona z zerową inwencją i takim samym ilorazem wysiłku aktorów dała niezły materiał do filmowych kalambur, ale nic więcej. Wielka szkoda.
Autor: Michał Stachura