Emily przeżywa ważny dzień – po kilku latach odsiadki za machlojki giełdowe wraca jej mąż, Martin. Daleko nam jednak od świeżego startu, zaczęcia jeszcze raz i tym podobnych, sielankowych wizji. Przymus odnalezienia się w nowej sytuacji prowadzi do odnowienia się dawnych traum, te z kolei – do gabinetu psychiatry, doktora Jonathana Banksa. Leczenie kolejnymi specjałami w postaci małych, kolorowych pigułek nie skutkuje, aż do momentu, w którym Emily wspomina o antydepresancie poleconym przez koleżankę z pracy. Ablixa zdaje się przywrócić równowagę życiu bohaterki do chwili, gdy lunatykując, zabija meża.
Wzorem najlepszych kryminałów, „Panaceum” nie pozwala nam przewidzieć rozwiązania akcji, konsekwentnie burząc kolejne możliwe finały, mozolnie konstruowane przez widza. Soderbergh nie potrzebuje zawrotnego tempa, by subtelnymi niuansami zmieniać w zasadzie wszystko, co się da. Bohaterowie kilkakrotnie zmieniają barwy z dobrych na złych, zmienia się też stawka, o którą toczy się gra. Z tego też powodu o tym filmie można powiedzieć tylko tyle, co wystarczy na ramowe zakreślenie fabuły.
Jak wspomniałem, Soderbergh nie forsuje tempa – szczególnie pierwsza część filmu, która wprowadza nas w niepokojący świat Emily, może widza zmęczyć. Powolne ujęcia, nieśpieszna akcja, krążąca wokół kolejnych prób przystosowania się do nowej sytuacji, senny klimat. Nie wiem, czy zamierzenie, ale na pewno skutecznie „Panaceum” usypia uwagę odbiorcy i powoli również jego samego. Może właśnie dlatego kolejne zwroty akcji aż tak zaskakują? Tak, jak w najlepszych filmacj tego rodzaju nikt nie jest tym, kim się wydaje, a zakończenie jest nie do przewidzenia praktycznie do ostatniej chwili. Rodzaj takiego kina, które – gdyby było książką – brak ostatniej strony byłby katastrofą.
Aktorsko jest przyzwoicie. Co prawda Rooney Mara w swych próbach oddania stanów psychicznych Emily chwilami potrafi być nieco drażniąca, to cała reszta obsady spisała się naprawdę dobrze. Jude Law, Catherine Zeta-Jones oraz Channing Tatum, coraz poważniej przekonujący, że jest już dużym chłopcem, solidnie odgrywają kolejne akty dzieła Mistrza.
Nie moge ulec wrażeniu, że „Panaceum” powinno być książką, nie filmem. W formie obrazu zbiera minusowe punkty, których powieść raczej by nie otrzymała. Powolne tempo początku i tylko nieco żwawsze w dalszej części, połączone z wręcz nieprawdopodobnymi działaniami lekarzy ciągną ocenę w dół. Na stronach mocnego kryminału kolejne wolty skręcałyby nas wpół, w filmie działają silnie, ale jakby nie w pełni mocy. To dobry film, któremu warto poświęcić oferowane 100 minut, daleki od mielizny wspomnianego „Contagion”. Niezłe aktorstwo i dobry scenariusz trzymają w napięciu do samego końca i tylko gdzieś głęboko czuć małe ukłucie, że można było trochę lepiej.
Autor: Michał Stachura