Jim Carrey umacnia swoją pozycję naczelnego klauna Hollywood. Tytułowa rola w filmie „Pan Popper i jego pingwiny” pasuje jak ulał do emploi aktora, z którym – mimo kilku udanych ról dramatycznych – chyba nigdy nie uda mu się zerwać. Bo i nie ma po co, wszak ze świecą szukać aktora o tak elastycznej mimice i podobnym uroku osobistym. I choć pan Popper w jego wykonaniu to kolejny wygadany arogant, Carrey wciąż potrafi dać tej postaci świeżość i młodzieńczą energię.
„Pan Popper i jego pingwiny” podąża utartymi ścieżkami schematów familijnego kina. Musi się zacząć od wyparcia się nieznośnego pupila przez głównego bohatera, który potem stopniowo wykształca w sobie uczucia względem czworonoga (lub, jak w tym przypadku, stadka dwunogów). Wreszcie następuje ingerencja czarnego charakteru, ratunek w ostatniej chwili i szczęśliwe zakończenie. Film Watersa te schematy wypełnia nieźle: dostarcza rodzinnej i kompletnie konwencjonalnej rozrywki, u której podstaw leży wiara w ludzką dobroć, rozumianą w prosty, dziecięcy sposób. Pan Popper, człowiek sukcesu, dzięki wytrwałej opiece nad podrzuconymi mu znienacka pingwinami odnajduje w sobie wielkie serce, dotychczas skrywane pod skorupą notorycznego przepracowania.
„Pan Popper i jego pingwiny” popełnia jednak charakterystyczny dla kina familijnego błąd, przyjmuje bowiem konwencję z całym jej dobrodziejstwem i wszystkimi skazami. Brakuje tutaj iskry i wyobraźni, jest to produkcja aż nazbyt bezpieczna, konformistyczna i w gruncie rzeczy zbędna, gdyż nie mówi dzieciom niczego, czego by już nie wiedziały. Swoje zadanie niby spełnia, ale stosunkowo tanim kosztem, oferując kilka niezobowiązujących uśmiechów i serdecznych, ciepłych truizmów.
PAN POPPER I JEGO PINGWINY | USA 2011 | reżyseria: Mark Waters | dystrybucja: Imperial-Cinepix | czas: 85 min
w Cinema City od piątku 22.07
Autor: Kultura i TV / Bartosz Czartoryski