Nigdy nie przepadałem za Allenem i z wyjątkiem „Vicky Barcelona” ziewałem na jego filmach. Nie inaczej było tym razem.
Na prowincjonalnej uczelni neurotyczny nowojorczyk Gatsby (nawiązanie do wielkiego Gatsbego pewnie dlatego, że też bogaty i zblazowany) poznaje Ashleigh, głupią gąskę z bogatej rodziny gdzieś ze Środkowych Stanów, czyli według nowojorskich standardów z głębokiej prowincji. Miłość jednak nie wybiera i młodzi zakochują się. Kiedy więc nadarza się okazja, młodzi postanawiają spędzić weekend w Nowym Jorku.
Ashleigh, pisująca do uniwersyteckiej gazetki, ma przeprowadzić godzinny wywiad dla uniwersyteckiej gazetki, ze słynnym reżyserem, a potem mają razem spędzić cudowne godziny w Big Aple. Tak cudowne, że młody nawet nie powiadamia rodziców, iż pojawił się w rodzinnym mieście.
Ahhley idzie na rozmowę i już od pierwszych minut wiemy, że jej rozmówca ma ochotę iść z nią do łóżka. Potem pojawia się jego przyjaciel, który ma ochotę na to samo, potem pojawia się przyjaciel przyjaciela. Dziewczynka krąży od mężczyzny do mężczyzny i jest tak głupia i naiwna, że aż niewiarygodna. Boć przecież trudno uwierzyć, iż studentka amerykańskiego uniwersytetu nie rozumie, o co chodzi w tych pseudofilozoficznych gadkach starszych panów…
Nie mogąc się doczekać powrotu panienki młodzieniec rusza w miasto odwiedzając starych przyjaciół, spotykając dawne koleżanki, zaglądając do znanych miejsc i coraz bardziej przekonując się, iż jego miejsce jest nie na prowincjonalnym uniwersytecie, lecz na ulicach Manhattanu. Do tego perypetie rodzinne – bo jednak z mamusią do spotkania dojdzie. Fabuła zmierza w z góry wiadomym kierunku i zakończenie nie niesie za sobą żadnej niespodzianki.
Wszystko to podlane intelektualnym słowotokiem, jaki znamy z wielu filmów Allena. Słowem – z ekranu, niczym halny w Poroninie, wieje nudą.
I tylko rola Elle Fanning, jako głupiej gąski Ashleigh, godna zauważenia. Ale to za mało bym namawiał Was na zwiedzanie Nowego Jorku z Woody Allenem w deszczowy dzień.
Autor: Andrzej Brachmański