II
Jeśli miałbym wskazać preludium wydarzeń, które doprowadziły mnie aż tutaj, bez wahania wybrałbym obskurną czynszową kamienicę w jednym z najbardziej rozlazłych i rozbebeszonych miast, jakie dane mi było poznać. Mieszkałem wówczas przy ulicy Zapadłej i wierzcie mi, jej nazwa doskonale odzwierciedlała krajobraz, w jaki została wpisana. Chropowate faktury fabrycznych zabudowań, kikuty lamp więdnące przy rozkopanych chodnikach, wszechobecny smród ryb, ciągnący z podupadającego targu, wreszcie rzędy obskurnych kamienic okalających obrzeża miasta. Była w tym wszystkim pewna doza romantyzmu, którą pielęgnowałem w sobie od kilku długich miesięcy.
Zajmowałem nieduże dwupokojowe mieszkanie na parterze, raczej z wyboru niż z przymusu. Byłem już wówczas dość znany w artystycznych kręgach. Miałem na swoim koncie trzy albumy wydane z rodzimą kapelą, regularnie grywałem solowe koncerty w pubach i klubach poupychanych w piwnicznych zakamarkach, szczycąc się zarazem statusem „swojskiego chłopa”. Z jednej strony zapewniało mi to pełną nietykalność ze strony miejscowych obwiesi, okupioną sporą ilością „Owocowych sadów” i innych równie uroczo nazwanych sikaczy. Z drugiej jednak utrwalało poczucie doklejania mnie do deszczowego krajobrazu ulicy Zapadłej. Nietrudno zgadnąć, że rola wypełniacza miejscowej cepeliady niespecjalnie mnie satysfakcjonowała.
Na Zapadłą przeniosłem się zaraz po rozstaniu z Kobietą Mojego Życia, które rzecz jasna opiłem w towarzystwie Rezygnacji i Tęsknoty, stałych gości każdego sfrustrowanego mężczyzny. Tak po prawdzie, ciężko to nawet nazwać rozstaniem. Kobieta Mojego Życia spakowała bowiem pewnego jesiennego poranka wszystkie swoje rzeczy i wyszła, obarczając mnie wyrzutami sumienia i palącą potrzebą sięgnięcia do barku. Klasycznie, aż do przesady. Nawet pogoda dopisała, czyniąc z widoku za oknem wyblakłą i niezbyt udaną kopię Gwiaździstej nocy van Gogcha.
Jakiś czas później wylądowałem na Zapadłej, mającej od tego czasu być moim prywatnym ośrodkiem terapeutycznym. Wprowadziłem się do mieszkania zajmowanego wcześniej przez starsze małżeństwo, które postanowiło w kwiecie wieku podzielić się swym niegasnącym uczuciem z całą mazurską przyrodą. Paskudny turkus tapet zamieniłem na soczystą zieleń, z całą stanowczością usiłując zapomnieć, że był to ulubiony kolor Kobiety Mojego Życia. Siła przyzwyczajeń. Nawet szpaler moich gitar postawiłem w identycznym miejscu – tuż przy prawym boku gustownie obitej sofy. Mebel ten był zasadzie jedynym elementem nowego wystroju, który realnie łączył mnie z Kobietą Mojego Życia, przywołując swą miękkością wszystkie sekundy, minuty, wszystkie godziny, które na niej spędziliśmy. Wierzcie mi, po rozstaniu można zapomnieć naprawdę wiele szczegółów ze wspólnego życia. Z pewnością jednak nie należą do nich smak i zapach seksualnej beztroski, obraz posągowo twardych łydek i drobnych stóp ocierających się o moje własne nogi, wspomnienie rytmu i gorączkowych szeptów. Nie, o seksie z najbliższą nam kobietą nie sposób zapomnieć. Tym bardziej, gdy odnajduje się w nim złoty środek między medyczną kalkulacją a bezceremonialnym pornosem. Tym bardziej też, gdy w ostatnich słowach jesteśmy przeklinani i wysyłani do diabłów, gnębieni i poniżani, gdy w kilku zdaniach zostają przekreślone wszystkie nagromadzone przez lata zapewnienia, przysięgi i modlitwy. Wspomnienia są wówczas jeszcze bardziej nachalne, obrazy jeszcze bardziej wyraziste, noce jeszcze bardziej niespokojne. Wódka i kibel stają się wówczas najwierniejszymi pocieszycielami.
W gruncie rzeczy, choć wciąż nazywam ją Kobietą Mojego Życia, nasz związek miał zdecydowanie więcej wspólnego z tym specyficznym rodzajem fascynacji, która nawet po pierwszym odbytym stosunku na traci na swej wyrazistości. Znaliśmy się od podstawówki. Pamiętam, że już wówczas obiecałem sobie, że będziemy razem. Chodziłem za nią blisko cztery lata. Dziś co prawda nawet nie wiem czy ją kochałem (trąciło to raczej zakładem Pascala, o ile wiecie co mam na myśli). Jeśli jednak obdarzyłem ją swoim dogłębnym zainteresowaniem i chęcią wspólnego dzielenia się każdą chwilą, to w żadnym razie nie miała prawa ode mnie odejść. Nikt nie może odejść bez mojej zgody. Nie wówczas, gdy poświęcę komuś znacznie więcej, niż tylko kilka wspólnie spędzonych nocy. Swojej dezaprobacie dałem zresztą wyraz niespełna półtora roku później, gdy mimo braku zaproszenia pojawiłem się na Jej ślubie. Stanąłem lekko zawiany na środku kościoła budząc sporą konsternację, którą dopiero po kilku chwilach odrętwienia usiłował przerwać brat panny młodej (działał mi na nerwy odkąd go poznałem). Braciszek chwycił mnie za bary i próbował ruszyć z miejsca. Złamałem mu nos. Chwilę później złamałem nosy także trzem kolejnym fagasom. Kobieta Mojego Życia skryła twarz w dłoniach i zaczęła się zanosić płaczem. Pamiętam, że niezmiernie mnie to ucieszyło. Ukłoniłem się teatralnie, zaciągnąłem papierosem i z pełną satysfakcją opuściłem kościół. Mimo to wciąż nie mogłem zaznać pełnej ulgi.
Pierwsze miesiące na Zapadłej był odsączone z choćby najmniejszych dawek intelektualnej rozrywki. Przez ten czas grzbiety wszystkich moich książek poszarzały od kurzu. Nawet gazety, choć kupowane każdego poranka w pobliskim kiosku, lądowały w koszu po leniwym przewertowaniu kilku stron. Jedynym zajęciem, oprócz cierpliwego zaznajamiania się z miejscowymi, była muzyka. To właśnie na Zapadłej szlifowałem ostatnie fragmenty materiału na kolejny album, który, jak się później okazało, stał się przysłowiowym kamieniem milowym (a przynajmniej taki szumny tytuł nadali mu niektórzy krytycy, dla mnie wciąż są to po prostu dobrze skomponowane i nieco mroczne kawałki). Wówczas mijał już trzeci rok, odkąd zacząłem pisać bez zespołu, sam aranżując wszystkie partie instrumentów. No, może poza perkusją. Nigdy nie nauczyłem się na niej przyzwoicie grać i koniec końców zastąpiłem ją poczciwym automatem przywiezionym w połowie lat dziewięćdziesiątych z Niemiec przez mojego stryja. Sprzęt był tak archaiczny, że aż śmieszny, ale na tyle dobrze wpasował się w powstające kompozycje, że aż żal było mi go zastępować cyfrowym modułem. Byłem nieco staromodny, przyznaję. Nawet pierwotne wersje kompozycji nagrywałem na wysłużonym ośmiośladowym magnetofonie, dopiero pod koniec decydując się na zarejestrowanie ich przy użyciu komputera. Najważniejsze, że dzięki skrzynce wódki udało mi się wkupić w sąsiedzkie łaski, toteż nagrywanie gotowego materiału przebiegało bez większych trudności.
Po kilku długich miesiącach mój „kamień milowy” został ukończony, a wszystkie gotowe ścieżki z miejsca wysłałem Zakrzewiczowi. Nieodparta potrzeba porządnego zaprawienia się zawiodła mnie do jednej z pobliskich knajp.
Reakcja Zakrzewicza była natychmiastowa. I jak zwykle cudownie bezpośrednia.
– Kurwa, Edgar, jesteś pierdolonym geniuszem! – krzyknął już od progu, bez problemu przebijając się swym donośnym basem przez knajpiany zgiełk. – Szefie, dwie pięćdziesiątki!
Rafała Zakrzewicza poznałem blisko dziesięć lat wcześniej, w lutym. A dokładnie czternastego lutego, co po dziś dzień zwykłem odczytywać jako „niewyobrażalne skurwysyństwo”. Już w połowie lat osiemdziesiątych Rafał zaczął obrastać tłuszczem jako samozwańczy łowca głów. Werbował młodych, zdolnych i obiecujących, co wychodziło mu nader skutecznie. Zakrzewicz miał bowiem w sobie ten specyficzny pierwiastek upartego sukinsyna, dzięki któremu niemal wszystkie niedogodności obracał na swoją korzyść. Istny cudotwórca, niech mnie szlag. Bardzo szybko jednak i dla Zakrzewicza nadeszły chude lata. I to dosłownie. Rafał został bowiem oskarżony o gwałt przez pewną krzywonogą modelkę, której zamarzyła się kariera wokalna. Najwidoczniej Zakrzewicz nie był w pełni posłuszny swojej długonogiej cizi, więc ta uknuła zemstę i oskarżyła niespełna trzydziestopięcioletniego wówczas Zakrzewicza o gwałt. Oczywiście cała sprawa została umorzona z ewidentnego braku jakichkolwiek dowodów (cizia nie zadbała nawet o cień pozorów). Niesmak jednak pozostał, a sam Zakrzewicz, który ostatecznie postanowił wrócić do Polski, popadł w najróżniejsze dziwactwa, pielęgnowane zresztą do dziś. Oprócz doskonalenia się w rzucaniu siarczystymi kurwami na tysiące sposobów zaczął także kolekcjonować kolorowe kulki. Wiecie, takie małe kuleczki, po angielsku nazywają się marbles. Zakrzewicz zaklinał się któregoś razu, że jego kolekcja zawiera ponad trzy tysiące takich kulek, z czego żadna się nie powtarza. Kilka z nich zawsze nosił przy sobie, by w chwilach zdenerwowania zajmować czymś palce. Szczerze powiedziawszy robił to notorycznie.
Jak już pisałem, po ekscesie we Francji Zakrzewicz ponownie zamieszkał w Polsce. I właśnie wówczas z całego zgorzknienia i rezygnacji wyłoniłem się ja. Było to zaraz po rozleceniu się mojej macierzystej kapeli, w której swoją drogą byłem odpowiedzialny niemal za wszystko, nie wyłączając kretyńskiej nazwy For Free. Cóż to było za rozstanie, cud, miód i fajerwerki. Dziś żaden z nich nie zatacza się na warszawskich chodnikach. Jeden dźwiga pustaki gdzieś pod Londynem, drugi zaś wysiaduje całymi dniami na wyliniałych kanapach u boku swej wiecznie rozkapryszonej żony. Zostałem tylko ja, co z wyjątkową zajadłością wykorzystał Zakrzewicz.
Swoją drogą zabawny wydaje się fakt, że dziś mało kto jeszcze pamięta mój medialny debiut, który miał miejsce podczas jednego z pierwszych w Polsce talent-show (pisząc „jednego z pierwszych” mam rzecz jasna myśli pierwszy tak poważnie finansowany format w polskiej telewizji). Było to jakieś trzy lata przed poznaniem Zakrzewicza. Koniec końców zająłem trzecie miejsce, wykonując na przemian nowofalowe przeboje i rockowe standardy (wówczas takie rzeczy jeszcze przechodziły). Po zakończeniu programu zmieniło się naprawdę niewiele. Wróciłem do regularnych prób z macierzystą kapelą, którą założyłem jeszcze jako nieopierzony szczeniak (na przekór matce, czysty rock’n’roll!). Jedyna różnica polegała na tym, że graliśmy znacznie więcej koncertów, zapraszano nas także na tak zwane „bankietówki”, co wyglądało dosyć kuriozalnie, biorąc pod uwagę charakter naszych kompozycji. Ostatecznie odbębniliśmy tylko jedną, co i tak do dziś przyprawia mnie o niesmak. Ach, oczywiście! Podpisaliśmy także nasz pierwszy kontrakt płytowy.
Jak już wspomniałem, tuż po rozpadzie zespołu odnalazł mnie Zakrzewicz. Często zastanawiałem się, dlaczego to właśnie do mnie uśmiechnął się tym swoim parszywym grymasem wyrachowanego cwaniaka. Za każdym razem jednak pobrzmiewały w mojej głowie cudownie bezpośrednie słowa Rafała: „To z czystego skurwysyństwa, Edgar”. I tak przez blisko dziesięć lat, niezmiennie.
– Szefie! – powtórzył Zakrzewicz. – Co z tą wódką?
– Szybki jesteś – mruknąłem otoczony nimbem papierosowego dymu. Rafał sięgnął do paczki, odpalił i zaciągnął się ze smakiem. A po chwili zaczął się strumień świadomości w jego własnym wydaniu.
– Przestań pieprzyć, Edgar. Obaj wiemy, że nie ma na co czekać. Obaj wiemy, że zrobiłeś kawał dobrej muzyki. Zresztą, co ja pierdolę. Edgar, to istne szaleństwo, pieprzony geniusz twórczy! Cholernie wciągający materiał, bardzo mroczny. No i te teksty! Zobaczysz, w wytwórni poszczają się ze szczęścia.
– A co ty jesteś taki pewny? – spytałem od niechcenia, wiedząc, że to tylko formalność.
– Bo to muzyka z jajami, człowieku. Popatrz co się dzieje na rynku – Zakrzewicz bezwiednie zaczął obracać w palcach jedną ze swoich kolorowych kulek. – Wszystkim już powoli brzydnie to całe plastikowe granie – dodał z bolesnym grymasem. A po chwili powiedział coś, co idealnie odzwierciedlało jego rozmiłowanie w patetycznym, niemal wodzowskim tonie.
– Nie wiem, co ty tam wyprawiałeś w tej swojej melinie, ale pół Polski powinno teraz przed tobą klękać.
– A drugie pół?
Papieros zadrżał w ustach Zakrzewicza, roznosząc swąd palonego filtra.
– A drugie pół znienawidzić.
Kelner postawił przed nami kieliszki. Wódka jeszcze nigdy nie była tak krzepiąca.
cdn.
[%]php%news%16506[%]
Autor: Damian Łobacz