XIII
Trzynasta część mojej spowiedzi nieco mnie deprymuje. Nie jestem przesądny, nic z tych rzeczy. Chodzi o coś zupełnie innego. Doszedłem bowiem do etapu, w którym nagromadzenie wątków staje się problematyczne. Zwłaszcza dla tak niewprawnego pisarza jak ja. Jest to o tyle irytujące, że wypity alkohol coraz mocniej uderza mi do głowy. Przed chwilą omal nie wpadłem na sąsiedni stolik w drodze do toalety. Muszę robić częstsze przerwy, jeśli chcę doprowadzić tę opowieść do końca. Dajcie mi kilka minut, przyszli czytelnicy, zapalę sobie, o ile coś jeszcze zostało w paczce. Są! Ostatnie trzy papierosy. Ciężko jest równocześnie pisać i grzebać w marynarce. Nie zapominajcie, że mam do dyspozycji tylko jedną rękę… Moment, przecież jeszcze nie wiecie jak do tego doszło. O tym nieco później.
Wspominałem już, że moja pierwsza od dwóch lat duża trasa umarła śmiercią naturalną na kilka koncertów przed jej zakończeniem. Przyczyny były co najmniej trzy. Pierwsza, nieco bardziej prozaiczna, dotyczyła Kolisiaka. Chłopak nabawił się poważnej kontuzji, co jest eufemizmem, bowiem widok jego złamanej ręki nasuwał nieco bardziej wulgarne określenia. Szczerze powiedziawszy, po dziś dzień nie wiem jak to się stało. Zakrzewicz przebąkiwał coś o poślizgnięciu pod prysznicem. Sam Kolisiak na pytanie o rękę wydawał z siebie jedynie smętne „kurwa mać”. Koniec końców skończył w gipsie, co skutkowało kilkumiesięczną przerwą od grania, która mogłaby zapewne potrwać znacznie dłużej. Kategorycznie odmówiłem zastępstwa na miejsce Filipa, nie tyle się z nim solidaryzując, co wykazując raczej absolutną niechęć do przesłuchań kolejnych perkusistów. Onanizują się nad tymi swoimi bębnami i oczekują niewiadomo jakiego szacunku. Owszem, zgadzam się z opinią Phila Collinsa, że perkusiści to w pewnym sensie bramkarze zespołu – nawet kiepski zespół będzie dobrze funkcjonował, mając w swych szeregach dobrego bębniarza. Niemniej, godziny spędzone na rozstawianiu sprzętu i rytmicznych przymiarkach do kolejnych utworów skutecznie mnie zniechęcały. Może właśnie dlatego tak bardzo przepadałem za Kolisiakiem. Był konkretny, metodyczny i finezyjny zarazem. Zero zbędnych uderzeń, zero chybionych przejść. Grał niezwykle solidnie, a i improwizacja nie była mu obca, co swoja drogą szczególnie w nim ceniłem. Za Kolisiakiem przemawiała także jeszcze jedna istotna cecha – pokora. Wychował się na jazzie i równie dobrze mógłby się popisywać alpejskimi kombinacjami z wykorzystaniem wyłącznie werbla, stopy i ride’a (a takie numery miałem okazję już oglądać w przypadku innych bębniarzy). Filip był jednak inny. Niemal od samego początku wczuł się w mroczną, niekiedy bardzo industrialną stylistykę mojego najnowszego albumu. Był niczym rzeźnik i znawca Kanta w jednej osobie – grał solidnie, wyraziście i ze smakiem.
Drugi powód przerwania trasy związany był z hrabiną Leokadią Jabłoniewską, a konkretnie z „propozycją najwyższej wagi”, którą przedstawiła mi zaraz po odejściu Zakrzewicza.
Otóż to, trzecia przyczyna koncertowej absencji dotyczyła właśnie Rafała, który w niezbyt chwalebnych okolicznościach postanowił opuścić mnie po dziesięciu latach współpracy. I właśnie od tej sytuacji zamierzam kontynuować swoją spowiedź. Pozwólcie mi tylko dokończyć papierosa.
No dobrze, mogę pisać dalej.
Mój konflikt z Zakrzewiczem rozpoczął się zaraz na początku trasy. Powód był banalny – Rafał, mimo ponad czterdziestu lat na karku, zaczął dorastać. Zapragnął stateczności i stałego związku. Starał się za wszelką cenę nie popadać, jak sam to określił, w syndrom Edgara. Wierzcie lub nie, ale gdy oznajmił któregoś wieczoru, że jest szczęśliwie zakochany, parsknąłem śmiechem. Laura zareagowała podobnie, rozrzucając resztki pizzy. Zakrzewicz zachował się jak typowy czterdziestolatek po przejściach, podkładający wiarę w związek z apetyczną cizią – wyszedł, trzasnąwszy drzwiami.
Apogeum nastąpiło niespełna miesiąc później. Mój album został nominowany do nagrody o spierdolonej nazwie „Złoty niedźwiedź”. Była to pierwsza edycja tego konkursu, a już wiedziałem, że daleko nie zajadą wręczając pozłacane misie. Jednym z fundatorów nagrody była hrabina Jabłoniewska. Wasz ukochany Edgar został nominowany w dwóch kategoriach: Album Roku (Rock Alternatywny) oraz Najlepszy Autor Tekstów.
Mój konflikt z Zakrzewiczem narastał od dłuższego czasu. Wybaczcie, ale nie chce mi się opisywać wszystkich sytuacji, które nas poróżniły. Podejrzewam, że i tak niewiele byście z tego zrozumieli. Tak czy inaczej, to właśnie nagły przypływ uczuć do, jak się później okazało, dawnej koleżanki z czasów studenckich, która ni stąd ni zowąd skontaktowała się z Rafałem po powrocie do Polski, skutecznie pokrzyżował mi szyki. Zakrzewiczowi naprawdę zaczęło odbijać, zachowywał się jak kompletny kretyn. Nawet dziwactwa, które dotychczas nadawały mu niepowtarzalnego uroku, niepokojąco przybrały na sile. Kiedy jednak ten stary cap pojawił się w przefarbowanych włosach, maskując siwiznę na skroniach, postanowiłem interweniować. Nasze stosunki były już wówczas mocno napięte, a sprzeczka, do której doszło tuż po wręczeniu nieszczęsnych „Niedźwiedzi”, jeszcze bardziej je pogorszyła.
Ceremonia miała się odbyć w jednym z warszawskich klubów (zabijcie mnie, ale za cholerę nie pamiętam jego nazwy). Całość utrzymano w kameralnej atmosferze, co było sporym zaskoczeniem dla wszystkich, którzy mieli okazję zetknąć się z ekscentrycznością i tendencją do przesady w wykonaniu Jabłoniewskiej. Na miejsce zajechałem dużo wcześniej, bowiem w swoim stylu pomyliłem godzinę rozpoczęcia ceremonii. Do koperty z zaproszeniem zerknąłem dopiero przy wejściu, gdy musiałem ją pokazać wyraźnie znudzonemu bramkarzowi. Na miejscu zastałem jedynie małą grupkę dziennikarzy, których sprawnie wyminąłem. Moja pomyłka okazała się aktem niemal samobójczym, gdyż skazałem się tym samym na gnicie w klubowym barze, usytuowanym tuż przy wejściu do głównej sali. Gnicie samo w sobie nie byłoby niczym złym, zwłaszcza w towarzystwie czegoś mocniejszego, gdyby nie fakt, że jakiś czas później zaczęła się schodzić banda, której widok przyprawiał mnie o mdłości. Nie chcę przytaczać nazwisk, ale wierzcie mi – jeśli piekło kiedykolwiek miałoby się pojawić na ziemskim padole, to właśnie wtedy i za sprawą tych, a nie innych osób. Wypindrzona wokalistka, której ostatnim osiągnięciem muzycznym był jingiel do reklamy lodów, pojawiła się jako jedna z pierwszych. Towarzyszył jej jakiś zniewieściały Don Juan, który najwyraźniej przedawkował solarium. Muskularne karki w garniturach szybko omietli bar i rozpierzchli się po całym pomieszczeniu, sprawdzając każdy, choćby najmniejszy zakamarek. Jeden spojrzał na mnie znad przyciemnianych okularów i zmełł w ustach jakieś przekleństwo. Wypindrzona wokalista (pozwólcie, że tak ją będę nazywał) co i rusz wzdychała teatralnie i minął dobry kwadrans, nim udała się z całą swoją świtą do głównej sali.
Dalej było już tylko gorzej, a menażeria złożona z idiotycznie roześmianych kretynów powoli brała w posiadanie cały klub. Wierzcie mi, aż uszy puchły od tego bełkotu.
– Byłam ostatnio na pokazie Krzysia cudownie ślicznie… Sądzę kochany że to nie żaden hype ich target to nie tylko młode dupy napalone na angielskie granie… Byłam u Kuby cudownie… Sratatata…. Hej buziaczki… Nie wysypiam się wiesz nowy projekt ma być gotowy do końca czerwca a pierwsze odcinki już od września… Hahaha… Nie wiem nawet co to za nagrody ale słyszałam że będzie Tomek z Izunią to też przyjechałem… Sratata… Kurwa kiepski ten wiskacz jakieś szczyny podają… Cudownie wyszłaś w tej sesji kochana ślicznie cię Wojtula wykadrował… Sratatata… To takie oldschoolowe… Sratata… Tak tak wiem słyszałam tak tak wiem wiem… No no… Hahahahaha… Projekt projekt… No no… Jestem taka znudzona tym wszystkim… Uważam że niesłusznie dostał tę nagrodę… Seksik ssanko… Weź go weź go… Rżnij mnie tutaj… Sratatata… Kłiii… Miau…
I tak w kółko, ja pierdolę.
Zabawne, że nikt z nich mnie, kurwa, nie poznał. Byłem niewidoczny, po prostu pieprzony Jack Gryfin.
Chwilę później pojawił się Zakrzewicz, oczywiście w towarzystwie swojej nowej partnerki. Przywitał się ze mną raczej z rezerwą, po czym we trójkę udaliśmy się do głównej sali. Nie po raz pierwszy tamtego wieczoru pomyślałemo Sonii, która musiała wyjechać służbowo do Krakowa. Nie po raz pierwszy pomyślałem także o Laurze, która musiała wyjechać nie wiadomo gdzie. Ależ chciałem się urżnąć.
W sali, w której miało się odbyć wręczenie nagród, miejsca moje i Zakrzewicza znajdowały się mniej więcej w okolicach środkowych rzędów.
Gala przebiegała w przewidywalnej atmosferze. Jednak to, co miało miejsce tuż po niej, całkowicie odmieniło los waszego ulubionego Edgara. „Czyste skurwysyństwo”, cytując Zakrzewicza.
cdn.
[%]php%news%16571[%]
Autor: Damian Łobacz