Ralph Sarchie (Eric Bana) to archetypowy policjant z większości horrorów / thrillerów świata. Zapracowany, zaniedbuje żonę i kilkuletnią córkę i (co jest obowiązkowe w przypadku filmów o opętaniu) ma konflikt wiary. Oglądane co dzień okrucieństwa sprawiają, że trudno mu wierzyć w siłę wyższą, która czuwa nad ludźmi. Razem z partnerem stara się rozwikłać mroczną sprawę matki, która chciała wrzucić do zagrody dla lwów w zoo własne dziecko. Okazuje się, że (oczywiście) zagadka jest dużo bardziej mroczna, niż się wydaje i wymaga nieco innych kompetencji. Z pomocą przychodzi jezuita Mendoza.
„Zbaw nas ode złego” mocno mnie zdenerwowało tym, że nie mogę jednoznacznie zbesztać tego filmu, wyzwać go od najgorszych i czym prędzej zapomnieć. Nakręcił go Scott Derrickson, który wcześniej zrobił m.in. słynne „Egzorcyzmy Emily Rose”, a całkiem niedawno bardzo dobrze przyjęte i zaskakująco klimatyczne „Sinister”. Jego najnowszemu dziełu najlepiej jednak, gdy reżyser rezygnuje z ukochanego przez siebie gatunku. Ten film powinien być mrocznym thrillerem na wzór „Siedem” – wówczas byłby naprawdę solidną produkcją, którą obejrzelibyśmy z przyjemnością. Niestety Derrickson uparł się, by wpleść w to wszystko elementy metafizyczne, w tym wątek, który pojawia się w niemal każdym ukazującym się filmie grozy- egzorcyzmy.
Mimo bolesnego powtarzania utartych schematów, w tym jump scare’ów – broni wszystkich twórców kina grozy bez pomysłów – „Zbaw nas ode złego” potrafi wytworzyć gęstą atmosferę. Nie jest to klimat znany z dobrych horrorów czy choćby wcześniejszych filmów Derricksona, ale trzeba szczerze przyznać, że wizyty w kolejnych miejscach zbrodni czy pościg w piwnicy ogląda się z żywym zainteresowaaniem. Niestety co chwila jest ono rozbijane absurdalnymi pomysłami twórców (szatan żyje i słucha The Doors?), tudzież trwającym konkursem na wykorzystanie najbardziej oklepanej z horrorowych klisz.
„Zbaw nas ode złego” nie straszy. Potrafi wytworzyć i utrzymać napięcie, potrafi błysnąć ładnym kadrem czy ciekawym rozwiązaniem realizatorskim (dobrze zrobione zakończenie, które pozostawia finał kwestią otwartą niemal do samego końca) i byłby pewnie niezłym policyjnym thrillerem, ale w tym kształcie jest filmem zbyt słabym, by się nim przejmować. Co prawda niecałe dwie godziny z najnowszym dziełem autora „Sinister” nikomu krzywdy nie zrobią, ale po co rozmieniać się na drobne, gdy jest tak wiele lepszych rzeczy?
Autor: Michał Stachura