Przynajmniej do takich wniosków można dojść słuchając „Ceremonials”. Płyta ta absolutnie nie robi wrażenia, jakby była pisana pod presją przewyższenia swojej poprzedniczki. Muzyka jest tutaj lekka, swobodnie płynąca i cały czas tak samo czarująca jak na „Lungs”, ale jednocześnie jest od niej różna. Drugi krążek w dyskografii Florence + The Machine, jest albumem zdecydowanie mroczniejszym i bardziej niepokojącym od debiutu. Kawałki są tu także bardziej rozbudowane i stanowią większe wyzwanie dla słuchacza. Oczywiście są tu takie hity jak przebojowy „Shake It Out” (chyba najbardziej radosny fragment płyty obok „Lover To Lover”) czy „What The Water Gave Me” z pokładami rockowej niemal energii. One od razu zapadają w pamięć, ale większość kompozycji wymaga czasu by je przyswoić.
Gdy już jednak ten czas poświęcimy, nie będziemy chcieli na dłużej rozstawać się z tymi magicznymi dźwiękami. Jej muzyka ma w sobie wręcz szamańską energię, jaką kipią zwłaszcza „No Light, No Light” (fantastyczna rytmika), „Spectrum” (piękne harfopodobne dźwięki) czy „Heartlines” (kapitalne chórki). Te utwory naprawdę wciągają swoją tajemniczą aurą, podobnie jak z pozoru spokojny „Seven Devils”. Słuchając go jednak możemy poczuć bliskość tytułowych diabłów. Taką aurę buduje rzecz jasna głos liderki wciąż powalający mocą ekspresji i przebogate instrumentarium, które jest wykorzystane z niesamowitym smakiem i wyczuciem. Wiadomo, że nie sztuką jest wziąć tuzin instrumentów i kazać im wszystkim grać, a okiełznać ten chaos, co Florence znakomicie potrafi.
Właściwie to każdy kawałek na „Ceremonials” ma odrębny charakter i klimat, ale świetnie brzmią jako całość. Trzeba jeszcze dodać, że całość bardzo piękną i uduchowioną niemal jak gospel. Ale nie łudźcie się, że twórczość Florence znajdzie dla siebie miejsce w kościołach, bo jest to zdecydowanie gospel dla opętanych.
Autor: Michał Cierniak