O tym filmie mówi się przede wszystkim w kontekście Gary’ego Oldmana, który według wielu w końcu dostanie Oscara. Rzeczywiście, „Szpieg” to teatr jednego aktora. Tym bardziej dziwi metoda, jaką Oldman przyjął – tak radykalny minimalizm mogliśmy chyba oglądać w tym roku jeszcze w „Drive”. W przeciwieństwie jednak do tajemniczego Kierowcy, George Smiley to szalenie wymowna postać z długą historią.
Oczywistym jest, że w opowieści szpiegowskiej nie można odkrywać zbyt wielu kart, więc przedstawię tylko ramy fabuły: Smiley to emerytowany szpieg, który zostaje przywrócony do akcji poza agencją, by wykryć przeciek w pracy brytyjskiego wywiadu. Cieknie mocno i w kierunku wschodnim. Jego zmarły szef i mentor wskazywał na jednego z czterech kolegów po fachu George‘a o pseudonimach Druciarz, Krawiec, Żołnierz i Szpieg. Wbrew temu, co być może podejrzewacie, Smiley nie wkracza do akcji z rozwianym włosem, rewolwerem za pasem i ostrogami przy obcasach. Brak w „Szpiegu” pościgów, strzelanin, technologicznych nowinek – wszystkiego, co współtworzyło nasze wyobrażenie o pracy szpiega Jej Królewskiej Mości. Co zatem jest? Papierkowa robota, odsłuchiwanie wielogodzinnych nagrań i nieśpieszne planowanie każdego ruchu.
Imponuje już sama lista płac. „Szpieg” ma chyba najlepszą tegoroczną obsadę – obok wspomnianego Oldmana pojawiają się Colin Firth, John Hurt, Tom Hardy, czy Mark Strong, mamy więc do czynienia z elitą elit. Mimo ich świetnych ról, wszystko, co ważne w tym filmie, dzieje się na twarzy Oldmana. Ten stworzył genialną, naładowaną emocjami kreację człowieka z jednej strony złamanego życiem, a z drugiej – lojalnego, zdolnego szpiega, ale przy tym niesamowicie tajemniczego. Ja osobiście cały czas oczekiwałem wybuchu Smileya. On jednak nawet w rozmowie z człowiekiem, który uwiódł mu żonę, zachowuje spokój, dystans i – jak brytyjsko! – dobre maniery.
Jest jedna rzecz, która działa na wielką niekorzyść „Szpiega”. Aby w pełni zrozumieć obraz Tomasa Alfredsona, należy przeczytać książkę. Nigdy nie rozumiałem opinii typu „uważasz, że to słaby film, bo nie przeczytałeś książki”. Literatura i film to dwie odrębne dziedziny sztuki. Każda funkcjonuje na odrębnych prawach i często co wolno książce – nie przystoi filmowi. Rozumiem, że „Szpieg” nie rozwiązuje kilku pomniejszych wątków, nieistotnych dla rozwiązania głównego problemu, to zrozumiałe przy tak subiektywnym obrazie. Ale niektóre sekwencje bez znajomości oryginału są totalnie niezrozumiałe, a w rezultacie cała końcówka dość niejasna.
W kinie poczułem się trochę, jak na pierwszych, nastoletnich seansach „Zabić drozda”, czy „Trzech dni kondora”. „Szpieg” do klasyki nie ma startu, ale zionie podobną energią. Przeczytacie o nim, że akcja się wlecze, że nic się w nim nie dzieje, że mało kto w ogóle się odzywa. I to pewnie prawda, ale to wszystko działa na korzyść filmu. Nie ma tu plastikowych wystąpień w stylu Davida Caruso. Jest za to solidny, oszczędny, niedzisiejszy i stylowy obraz. A że czasem niezrozumiały? Cóż, starszym należy chyba takie rzeczy wybaczać.
Autor: Michał Stachura