Problem polega na tym, że to wszystko nie wpływa na frajdę jaką daje ten film! Warunek jest jeden – trzeba przełknąć pigułkę o nazwie „zabawa konwencją”. Wtedy wszystkie wymienione wady, stają się, kuriozalnie, atutem. „Maczeta” naszpikowany jest odniesieniami do klasyki kina, trup ściele się gęsto, krew liczona jest w hektolitrach, a absurdy wprawiają w zakłopotanie nawet panów z Monty Pythona. Robert Rodriguez (reżyser) uprawia swoisty autoerotyzm, cytując samego siebie na prawo i lewo, co chwilę puszczając oko do spostrzegawczego widza. Zdaje się też mówić do nas: „Maczety się nie ocenia. Maczetę się ogląda!”. Kino dla wybrańców z lekko spaczonym gustem.
Autor: Paweł Hekman