BRMC mogą poszczycić się jedną z najrówniejszych dyskografii jeśli chodzi o zespoły z XXI wieku. Każda z nich prezentowała wysoki poziom, czy to dwie pierwsze pozycje, nagrane w duchu dokonań The Jesus And Mary Chain, wspomnianych The Stooges i formacji shoegaze’owych, czy to trzecia płyta z pogranicza country, bluesa i gospel, czy „Baby 81”, która była ich najbardziej piosenkową propozycją. Przez niemal dekadę istnienia przynajmniej dwa razy wyrzucali tego samego perkusistę, by w końcu, w 2009, pożegnać się z nim na dobre. Za bębnami usiadła znana z tras The Raveonettes Leah Shapiro i w tym składzie zespół przystąpił do nagrania nowej płyty. Z żalem informuję, że to najsłabszy krążek BRMC. Z prawdziwą radością dodaję, że „najsłabszy” wcale nie znaczy w tym przypadku „słaby”.
Niestety, tym razem nawet tak bezkrytyczny odbiorca jak ja znalazł parę minusów. Przede wszystkim powracające tu i ówdzie uczucie, że „oni przecież już tak grali”. „Conscience Killer” jest przesiąknięta klimatem albumu, „Take Them On, On Your Own”, tak samo „Mama taught Me Better”. Zwrotka „War Machine” to nic innego jak „The Rolling People” niejakich The Verve zagrana dwa razy wolniej, „Long Way Down” nasuwa nieznośne skojarzenia z „Promise” z „Howl”. „Aya” z kolei jest też młodszą siostrą „666 Conducer” z poprzedniego krążka. Nie mogę też ścierpieć pierwszej części „Sweet Feeling”, gdzie Hayes robi ze swoim głosem chyba wszystko, tylko nie śpiewa. Na szczęście – ich i nasze – utwór bardzo ładnie się rozwija, a kończąca go melodia należy do najładniejszych na płycie.
Paradoksalnie, większość wymienionych wyżej utworów należy do najjaśniejszych punktów na „Beat The Devil’s Tattoo”. „Conscience Killer”, „Mama Taught Me Better”, czy wspaniały elektryczny blues „Aya’ do spółki z utworem tytułowym i „River Styx” niosą całą tę płytę i z miejsca wchodzą do klasyki BRMC oraz, jak wieść gminna niesie, na setlisty koncertów. Wybijają się jeszcze „Bad Blood”, „Shadow’s Keeper”, „The Toll” zaśpiewany przez Hayesa w ducecie z wokalistką The Black Ryder, Aimee Nash, oraz ostatni na płycie, dziesięciominutowy „Half-State”. Zespół powraca w wielkim stylu do charakterystycznego, zfuzzowanego brzmienia z dwóch pierwszych albumów, co bardzo się chwali, trudno wyobrazić sobie taki „Evol” bez niego.
Współzałożyciel zespołu, basista i wokalista Robert Been twierdzi, że ta płyta jest napiętnowana chłodem najgorszej zimy, jaka nawiedziła Filadelfię podczas jej nagrywania i coś w tym jest. Utwory na płycie brzmią surowo, rzeczywiście „zimno”. Dzięki temu krążek zyskuje specyficzny, świetny klimat. Ta płyta dla mnie to twardy orzech do zgryzienia, najpierw ją znienawidziłem, później doceniłem, teraz zaakceptowałem. Nade wszystko warto dać jej szanse, jest to solidna porcja pisków, zgrzytów, dudniących bębnów i gitarowych sprzężeń, które zawsze cieszą ucho. Jak to wszystko brzmi na żywo będziemy mogli się przekonać już 23 maja w warszawskiej Stodole.
Autor: Michał Stachura