Jeden z naszych przyjaciół w Los Angeles, pracował nad złożeniem płyty, na której znalazłyby się muzyczne interpretacje wierszy Edgara Allana Poe. My pracowaliśmy nad „Anabell Lee” (utwór ukazał się jako bonus do jednego z wydań „Beat The Devil’s Tattoo” – przyp. red.). Natknęliśmy się wtedy na inny jego utwór, chyba nazywał się „The Devil in the Belfry” i był tam wers „Beat The Devil’s Tattoo”, który stał się tytułem płyty oraz jednej z piosenek. Nazywała się ona wcześniej „Forsaken”. Te wszystkie zmiany wprowadziliśmy na jakieś 10 godzin przed wysłaniem płyty do prasy.
Czy proces powstawania piosenek na tę płytę różnił się od tego towarzyszącego tworzenia poprzedniego materiału?
Nie, niezbyt. Wiesz, każdy nas z album jest miksturą wszystkiego, co nas dotyczy. Piosenki czasami powstają podczas jamowania, w pokojach hotelowych, w autobusie, na próbie dźwięku… przyjmujemy piosenki skądkolwiek pochodzą (śmiech).
Płyta brzmi zdecydowanie surowiej i brudniej od jej poprzedniczki, „Baby 81”. Mieliście zamiar zmienić brzmienie, czy wszystko wyszło w praniu?
Jedynym zamysłem, jaki mieliśmy siadając do pisania tego albumu było to, by zrobić to, co wychodzi nam najlepiej. Chcieliśmy też, by pojawił się na nim kawałek każdej z naszych wcześniejszych płyt. Może chcieliśmy trochę urozmaicić nasze brzmienie, ale byliśmy bardziej skoncentrowani na tym, by napisać dobre piosenki. To o nie chodzi, nie o brzmienie. Choć z drugiej strony nie chcielibyśmy pójść złą drogą… no wiesz, chyba, że już na niej jesteśmy (śmiech). Staramy się jednak trzymać naszego stylu.
Jednym z najmocniejszych utworów na „Beat The Devil’s Tattoo” jest „Conscience Killer”. Jak ona powstała?
Ta piosenka wzięła się od Elvisa! To zrzynka z utworów „Hound Dog” i „King Creole”. To było tak: były urodziny Elvisa, a ja spędziłem całą dobę oglądając filmy z nim i dokumenty o nim. Potem chwyciłem za gitarę i tak wyszło. Jeśli posłuchasz tych piosenek to usłyszysz to samo intro, te same partie gitar, itd.
Tak, sprawdzę na pewno. Tym bardziej, że twórczość Presleya to nie pierwsze, co przyszło mi na myśl, kiedy usłyszałem „Conscience Killer”…
Ja nie kłamię! (śmiech)
Wcale tak nie uważam. Po prostu Elvis chyba… używał innych efektów gitarowych?
No tak, brzmiał trochę inaczej, fakt (śmiech)
Jeszcze przed wydaniem „Beat The Devil’s Tattoo” Robert (współzałożyciel oraz basista i wokalista grupy – przyp. red.) powiedział, że najpierw ją pokochał, później znienawidził i znowu się zakochał. Na jakim etapie ty jesteś?
Teraz staram się nauczyć, jak grać te piosenki (śmiech). Wiesz, przechodziliśmy przez ten nieustanny, będący niemal torturą proces od pisania, do nagrywania, poprawiania, miksowania, produkcji non-stop każdego dnia przez dobre 20 godzin na dobę. Nie śpimy wtedy zbyt dobrze. I ciężko nie być tym wszystkim zdrowo wkurwionym (śmiech). Na sam koniec mówisz „nie, dość już”. Jeśli nam się poszczęści, mamy jakiś miesiąc wolnego, po czym zaczynamy próby przed trasą i uświadamiasz sobie, że zapomniałeś, jak to wszystko się gra, więc słuchasz tego od nowa, żeby wszystko sobie przypomnieć. Jak już to nastąpi, dopiero wtedy zaczynam lubić nowy materiał.
Wiele zespołów bardzo krytycznie odnosi się do swych wczesnych nagrań, wręcz odżegnuje się od nich. Jakie masz podejście do nagrań BRMC?
Nie słucham żadnych z naszych płyt, nie mogę ich słuchać. Pozwalam innym ludziom je oceniać. Opowiedziałem ci o tym całym procesie, kiedy już się skończy, nie chcę do tego wracać. To był ten konkretny czas, daliśmy z siebie wszystko, na co było nas stać i tyle.
Na płycie znalazła się piosenka „Evol”, natomiast jako B side ukazał się utwór „1:51”. Oba są jednymi z najstarszych waszych kawałków, które do teraz nie miały oficjalnej premiery. W sprawie ich wydania fani pisali nawet petycje. Czy braliście pod uwagę głosy słuchaczy myśląc o ich nagraniu?
Różne wersje tych piosenek krążyły gdzieś tam i rzeczywiście mnóstwo fanów prosiło, by je w końcu nagrać. Tak, wzięliśmy to pod uwagę. To fajna sprawa, dać ludziom głos w takiej sprawie. Gdybym mógł poprosić zespół, który lubię, by coś nagrał, a on by to zrobił, byłbym zachwycony (śmiech).
To pierwsza płyta z nową perkusistką, Leah Shapiro, która zastąpiła Nicka Jago, który był z wami od samego początku. Jak doszło do waszej współpracy i czy udzielała się przy pisaniu piosenek na nową płytę?
Tak, większość materiału napisaliśmy z Leah. Poznaliśmy ją dzięki nowojorskiemu zespołowi Dead Combo, z którym koncertowaliśmy parę razy. Za pierwszym razem mieli automat perkusyjny, ale za drugim mieli już ją w szeregach. Nick chciał zaangażować się w coś innego, więc skontaktowaliśmy się z nią. Następnie koncertowała z nami przez jakieś sześć miesięcy, po czym polecieliśmy prosto do Filadelfii, by pisać nowe piosenki. Wszystko to było bardzo naturalne. Oczywiście musieliśmy się do siebie trochę przyzwyczaić, ale przez sześć miesięcy grania na żywo mieliśmy całkiem niezłą okazję (śmiech).
Czy Leah to był oczywisty wybór? Początkowo ogłaszaliście, że dokończy z wami trasę, później, że nagrywacie z nią płytę, natomiast potwierdzenie, iż jest oficjalną członkinią zespołu przyszło ostatnie. Nie byliście pewni, czy to wypali?
Nie byliśmy pewni. Nie wiedzieliśmy, czy to wyjdzie, tego nigdy nie wiadomo. Nie zastanawialiśmy się nad tym zbytnio, to było dość proste – spodziewaliśmy się już tego od jakiegoś czasu. Nick chciał zająć się solowym graniem, a ona była jedyną osobą, którą znaliśmy. Nie mieliśmy żadnych przesłuchań. Na szczęście się udało.
Wielu waszych fanów mówi, że BRMC bez Nicka to już nie BRMC.
Tak, sam tak myślałem. To uczciwa opinia. Ale wiesz, przekonywałoby mnie to bardziej, gdyby Nick był bardziej zainteresowany zespołem. Nie neguję tego, czego dokonał, to było świetne i nie twierdzę, że już nie zagramy razem, ale przez wiele lat nie chciał już z nami być. Wiesz, ciężko mówić, że ktoś jest dużą częścią zespołu, jeśli ten ktoś nie chce w nim być.
Bardzo dużo koncertujecie po całym świecie. Jaka jest wasza recepta na przeżycie wielu miesięcy w towarzystwie tych samych osób?
Po prostu nam się udaje. Jest z nami mnóstwo dobrych ludzi: menadżerzy, techniczni, wszyscy…. to dość proste, gdy masz dookoła siebie tak wspaniałą ekipę, w której dodatkowo każdy wie, co robi. Jest świetnie. Jasne, że czasem robi się dość ciężko, nieprzyjemnie i stajesz się marudny, ale wszyscy inni też, więc to w porządku (śmiech).
Nowy album wyciekł do Internetu na tydzień przed premierą…
To chyba ludzie w prasie, gdzie tłoczy się płyty. Wysyłasz tam płytę i okazuje się, że chyba częścią ich pracy przed oddaniem jej do tłoczenia jest skopiowanie albumu i wrzucenie go do internetu. Nie sądzę, żeby w ogóle znali zespoły, którym to robią, po prostu to robią.
Jaka jest twoim zdaniem rola internetu w przemyśle muzycznym?
No wiesz, tu chodzi o przemysł. Nas zbytnio on nie obchodzi. Co prawda miło by było się utrzymać z muzyki, móc opłacić czynsz, mieć co położyć na stół, ale nigdy nie miałem z tym wielkiego problemu. Tak działo się od dłuższego czasu. Kiedyś muzycy rzucali się na pieniądze i robili muzykę szybko, wykorzystując ją, by się dorobić. To nie było nigdy potrzebne. Teraz tego nie ma, teraz musisz robić bardzo określone rzeczy, by dorobić się na muzyce. Wiesz, jest na to wzór (śmiech).
Czy czujecie się niedoceniani jako instrumentaliści? Zadaje się wam przeróżne pytania: o fryzury, nazwę, ubiór, ale ignoruje się to, że poza wyglądaniem gracie.
Nie… ja tylko oszukuję. Tak naprawdę nie umiem grać na gitarze (śmiech).Wszystkie nasze gitary są inaczej nastrojone, bo nigdy się porządnie nie nauczyłem grać, dlatego nie, nie czuję się niedoceniany. Wiesz, nie mogę nawet grać z innymi muzykami, bo powiedzą, w jakiej tonacji będziemy grać, a ja nie będę wiedzieć, o co im chodzi (śmiech).
Poza tym, że nie umiesz grać na gitarze, nie umiesz też grać na pianinie i na puzonie…
Taaaak. Gdy byłem w szkole średniej byłem w orkiestrze symfonicznej, a także w zespołach jazzowym i takim przygrywającym futbolistom. Byłem przez długi czas w takim zespole w Minessocie, a ludzie tam interesują się futbolem i takimi zespołami. Gdy byłeś dzieckiem to albo grałeś w futbol, albo przygrywałeś grającym. Ja byłem zbyt chudy, żeby grać, więc wylądowałem w orkiestrze (śmiech). Potem przeprowadziłem się do Kalifronii, a ja wciąż grałem, Robert przez jakiś czas zresztą też. Nigdy nie nauczyłem się czytać nut, wiedziałem tylko, jak powinna brzmieć mała czarna kropka na papierze (śmiech, tu chodzi chyba o tabulatury).
Na żywo gracie dużo coverów. Powstanie kiedyś płyta Black Rebel Motorcycle Club wyłącznie z przeróbkami piosenek innych wykonawców?
Jeszcze o tym nie myśleliśmy. Może to kiedyś się zdarzy, nie wiem, czy byłby to oddzielny album, czy dodatek do któregoś. To ma sens. Musimy tylko najpierw ich trochę nazbierać (śmiech).
Latem zeszłego roku odwiedziliście Polskę, zagraliście u nas jeden z niewielu koncertów w 2009. Czy jest coś, co szczególnie zapadło ci w pamięć z tej wizyty?
Spotkaliśmy się z fanami, to było wspaniałe. Zawsze dobrze jest spotykać się z ludźmi, którzy lubią twoją muzykę. Dostaliśmy od nich flagę, wszędzie ze mną podróżuje. Trzymam ją z moimi gitarami.
Autor: Michał Stachura