Na początek lekcja historii. W roku 2003, po wydaniu składanki podsumowującej karierę STP „Thank You”, grupa zakończyła działalność. Najstarszy z możliwych rockandrollowych scenariuszy rozstań: uzależniony frontman i reszta zespołu nie wytrzymująca napięcia. Scott Weiland (uzależniony frontman) dołącza po wyjściu z odwyku do supergrupy Velvet Revolver. Po wydaniu dwóch doskonałych płyt zespół przechodzi w stan zawieszenia, bezrobotny Weiland wydaje solową płytę, o której chyba nawet on nie pamięta, po czym postanowił wskrzesić macierzystą formację. W 2008 roku zespół wyruszył w trasę i od tego momentu czekaliśmy na nową płytę. I w końcu jest, 25 maja do sklepów trafił nowy krążek z premierowym materiałem, pierwszy od 9. lat.
Zaczyna się wybornie. „Between The Lines” to świetny, gitarowy kawałek. Zwrotka, refren, zwrotka, refren, solo, jeszcze raz refren i koniec. Niespełna trzyminutowy utwór przypomina wszystko, za co się dało lubić tę kapelę: prosty, zaczepny riff, melodyjny wokal i szlachetną prostotę. I to na tyle. Żaden z kawałków następujących po singlowym nie dotrzymuje mu kroku. Nie są nawet słabe, są po prostu średnie. Płyta nudzi, mimo ciekawych zmian w brzmieniu zespołu (dużo bluesujących momentów), czy nawet próby zagrania pod Rage Against The Machine („Hazy Daze”). Od drugiego do ostatniego kawałka nie dzieje się nic na miarę utworu otwierającego płytę. Nie ma nawet ściskającej gdzieś głębiej ballady, z których ten zespół kiedyś słynął („Creep, „Atlanta”, czy „Wonderful”, a lista jest długa).
Co teraz stanie się ze Stone Temple Pilots? Trafią pewnie na okładki plotkarskich magazynów (dzięki znanemu i lubianemu uzależnionemu frontmanowi), zagrają trasę albo dwie i będą musieli poważnie pomyśleć, zanim nagrają następną płytę. Bo póki z ich ostatnich dokonań warto zaopatrzyć się tylko w singel „Between The Lines”. A to trochę mało.
Autor: Michał Stachura