Paradoksalnie, najważniejszą postacią na „El Camino” jest producent. Danger Mouse, który współpracuje z zespołem już po raz trzeci, na tym krążku urósł rangą do członka zespołu. Sam zespół zresztą to przyznaje i dodaje skwapliwie, że współpraca układa się wzorowo. Nie mamy powodów, żeby im nie wierzyć: na swym siódmym krążku The Black Keys podążają w kierunku obranym na „Brothers”. Czyli jest jeszcze mniej bluesowo.
Pierwszym tropem jest zdecydowanie włoska przygoda Danger Mouse’a z Danielem Lupi. Echa „Rome” są wyraźnie słyszalne w „Dead and Gone”, „Run Right Back”, czy „Hell Of A Season”. Z drugiej flanki atakuje nas najczystszy blues-rock, z którego duet zasłynął, ale Danger Mouse poprzebierał tego bluesa w inne szaty, podopieszczał, „upopowił”. Takie jest rewelacyjne, singlowe „Lonely Boy”, „Gold On The Ceiling”, czy powalające „Money Maker”.
Wszystko odbywa się w atmosferze kontrolowanego kiczu: trudno riffy takie, jak ten z „Run Right Back” brać na poważnie. Zespół słynie zresztą ze specyficznego poczucia humoru. Odczuwalne już na ostatniej płycie, tutaj dyktuje atmosferę całego krążka i chwilami materiał trochę na tym traci. Żarty, będące przerywnikami, bawią zawsze. Żarty trwające ponad pół godziny potrafią znużyć.
Na „El Camino” The Black Keys robią kolejny krok w kierunku rozgłośni radiowych. Brzmienie jest rewelacyjne i wygładzone (w dobrym tego słowa znaczeniu!), a melodyjne piosenki mogłyby zagrzać miejsce zarówno w ramówkach stacji komercyjnych, jak i rockowych. Tam, gdzie trzeba, panowie potrafią przygrzać, ale Danger Mouse czuwał nad przebojowością całości. Efektem jest gitarowy, melodyjny i dowcipny album.
Autor: Michał Stachura