Dwa miesiące temu zadzwoniła do mnie chrześnica Komedy, córka kontrabasisty Jasia Byrczka, która mieszka w Nowym Jorku i jest słynnym medium. Depardieu przyjeżdża do niej z Paryża i ona mu wróży, czy ma zagrać w filmie. Więc zadzwoniła o dziewiątej rano naszego czasu z pretensjami: "Ja już przez tego twojego Krzysia trzy noce nie śpię. Jest druga godzina, a on przychodzi do mnie i każe do ciebie dzwonić, że on cię nadal kocha i stale jest z wami". Powiedziała: "z wami". Czyli ze mną i z Tomkiem, moim synem.
A pani on się śni?
– Nie, mnie nie.
23 kwietnia minęło 40 lat od jego śmierci. W fatalnym 1969 roku tragicznie zginęli pani mąż Krzysztof Komeda, po nim Bogumił Kobiela, Marek Hłasko
– To był czas śmierci, przychodziły jedna po drugiej. Agnieszka Osiecka powiedziała, że teraz trzeba się pilnować, bo wszyscy umierają. Musiało być jakieś fatum, bo przecież nie szaleli aż tak bardzo. Cybulski, który zginął przed nimi, potwornie się bał wskakiwania do pociągu, a w końcu pod niego wpadł. Na jego pogrzebie w Katowicach przemawiał Kobiela. Powiedział: "Ciekawy jestem, kto następny z tego grona odejdzie". I zginął niedługo potem. Chyba dlatego te słowa zapamiętałam. A Krzysiu od dzieciństwa bał się widoku popękanej, wysuszonej ziemi. Mówił, że nie może na nią patrzeć, bo ma gęsią skórkę na rękach. I na taką ziemię potem spadł.
Tu, w Polsce, ludzie mają teorię spiskową. Przyszła pani, która chce zrobić film o Komedzie, i pyta mojego syna, czy przy kręceniu "Dziecka Rosemary" ukazał się szatan, czy śmierć Komedy, Hłaski i morderstwo Sharon Tate to jakaś kara. Zresztą Marek Niziński – poeta, który w Ameryce był sekretarzem Krzysia – też sobie życie odebrał. Ludzie szukają w tym siły diabła. To, że Krzysiowi tam się udało, schodzi na drugi plan. A przecież był niewiarygodnie pracowity. Tu, w Warszawie, całe dnie siedzieliśmy cicho w kuchni, bo on pracował w pokoju. Napisał muzykę do 65 filmów, wszystko w pokojowej wnęce. Nieraz wyciągałam go do SPATiF-u, patrzyliśmy, gdzie kto siedzi, i dołączaliśmy do najmilszego stolika. Czasem do Tadzia Konwickiego, z którym się przyjaźniłam, czasem do innych. "Ty komunistyczny chuju złamany" – mówiłam Tadziowi, bo w partii był. Wszystko znosił. Bardzo go kocham do tej pory.
I upijaliśmy się. Świadomie Komedę upijałam. Żeby się odprężył – tyle pracował. Ale i tak następnego ranka siadał przy pianinie.
A Krzysztof z kim się przyjaźnił?
– On nie miał przyjaciół, on miał znajomych. Bardzo zam-knięty w sobie, rzadko się ujawniał. A uczucia to w ogóle. Chyba raz tylko. Kiedyś na Festiwal Jazzowy w Sopocie przyjechał z RFN taki piękny puzonista Alfred Mangelsdorff. Byłam wtedy impresario Sekstetu Komedy i codziennie rano jeździłam tramwajem do biura festiwalowego, a on na jednym z przystanków dosiadał się do mnie. No i Komeda się o tym dowiedział. Potem jechaliśmy z Sopotu do Warszawy pociągiem w wagonie sypialnym. Ja leżę na górze, on na dole. I jakieś takie wzdychanie słyszę. Zeszłam, macam, a on cały we łzach. Był przekonany, że go rzucę, bo ten puzonista przyszedł do niego i powiedział: "Ja się w twojej Zosi zakochałem i będę się starał, żeby wyszła za mnie za mąż". Dla Komedy to było nie do pomyś-lenia, że po czasach stalinizmu ja z tego nie skorzystam i nie wyjadę do Frankfurtu. A ja przecież odmówiłam. Nawet potem, jak już Krzysiu umarł, drugi raz zaproponował mi małżeństwo. Ale też się nie zgodziłam.
Niedługo minie 50 lat od waszego ślubu.
– Coś mi świta, że to był koniec października, bo wszyscy mieli pretensje: święto zmarłych, a wy ślub bierzecie. A my specjalnie to wtedy urządziliśmy, bo muzycy z całej Polski zjeżdżali się do Krakowa na Zaduszki Jazzowe. Ślub braliś-my w dwie pary, z Trzaskowskimi. "Przekrój" pisał wtedy: "Obaj panowie po raz pierwszy, obie panie po raz drugi". Kurylewicz zaaranżował nam Mendelssohna na cztery saksofony. Jak szliśmy w pochodzie przez Rynek do Jazz Clubu, to grali nam tego marsza. Wesoło było. W klubie pełno ludzi. Najbardziej pamiętam Dorotę Terakowską, matkę Szumowskiej. Przyczepiła się do Andrzeja Trzaskowskiego, który mimo że się żenił, zawsze był łasy na wdzięki kobiece. Strasznie jej dokuczałam, ale córkę ma wspaniałą.
Miałam na sobie sukienkę z materiału bouclé kupionego w komisie, sama ją sobie uszyłam. Dużo wtedy szyłam – maturę zrobiłam w liceum przemysłu odzieżowego w Krakowie, stąd ta umiejętność. Nie utrzymalibyśmy się z jego muzyki. Komeda zaczął zarabiać dopiero przed śmiercią. Właściwie jak zaczął zarabiać, to umarł. A przedtem to ja utrzymywałam dom. Szyłam dzień i noc. Także dla Krzysia. Jak go poznałam, był blady i szary. Matka mu wszystko beżowe kupowała, a on taki świński blondyn, rudawy właściwie, więc nie było kontrastu. Ja zaczęłam ubierać go w zgniłe zielenie i ciemny brąz. Wszystko przy nim robiłam. Jakbym go nie ostrzygła, toby do fryzjera nie poszedł. Zaczęła się moda na dłuższe włosy, a fryzjerzy jeszcze nie umieli takich strzyc, to ja żyletką mu ścinałam włosy, tak ukosem.
Na ślub przyjechała moja mama z ciotką, ale je odprawiłam. Powiedziałam, że będą się źle czuły, bo sami młodzi ludzie będą. Teraz mi przykro, że nie pozwoliłam mamie zostać. Patrzę na zdjęcia i widzę, że rodzice Krzysia byli.
Długo przed ślubem byliście razem?
– Dwa czy trzy lata. Pierwszy raz zobaczyłam go w Krakowie na Zaduszkach Jazzowych, wtedy jeszcze nieoficjalnych, sami wtajemniczeni przychodzili. Siedziałam pod fortepianem, jak on grał. Chłopiec to był. Ale poznaliś-my się rok później. Znowu przyjechał na Zaduszki, z zespołem Jurka Grzewińskiego z Poznania, jeszcze grał z nimi tradycyjny jazz. Ja byłam już wtedy prezesem krakowskiego Jazz Clubu, bo od początków, od jazzu katakumbowego, byłam w tym środowisku. Muzycy przychodzili więc do mnie prosto z pociągu po bony na hotel i obiady. No i przyszedł Krzysztof. Mówię: "O, to pan jest ten słynny Trzciński", bo jeszcze nie używał pseudonimu, a on: "A pani jest ta słynna Lachowa" – miałam wtedy nazwisko po pierwszym mężu. Wieczorem byliśmy na jamie i tak zajęliśmy się rozmową, że wszyscy zaczęli nam przeszkadzać. Przesiedliśmy się do stolika obok z niedopitą butelką wina, a w nocy poszliśmy na Wawel. Staliśmy oparci o mur, patrzyliśmy na Wisłę i rozmawialiśmy do rana. I on mi się zwierzył, że chce stworzyć zespół i szuka muzyków, którzy by mogli grać modern jazz. Powiedziałam: "Ja ci pomogę w tym wszystkim". Od tego czasu wiedzieliśmy, że będziemy razem. To zaskoczyło nas oboje. Był zamknięty w sobie, a wszystko mi opowiedział tej nocy.
Na początku pracowałam z nimi bezpłatnie, jeździłam po estradach, załatwiałam, żeby grali. Pierwsi muzycy, jakich Krzysiu ściągnął do zespołu, to byli Jurek Milian z Poznania i Janek Wróblewski z Kalisza. Potem, jak Sekstet zaczął być ważny, to funkcjonowałam już jako impresario i dostawałam taką stawkę jak muzycy.
Komeda był wtedy jeszcze praktykującym laryngologiem.
– Uwolniłam go od tego. Miał problemy, żeby się zwalniać na koncerty, szukać zastępstwa. Kiedyś przyszedł załamany, bo prof. Zakrzewski, jego szef w klinice w Poznaniu, oświadczył: "Spotkało pana szczęście, bo wytypowałem was do Pragi na drugi stopień specjalizacji". Lekarze marzyli o takiej szansie, jego kolega, któremu nie złożono tej propozycji, wieszał się wtedy. Nie pozwoliłam Krzysiowi na tę Pragę ze względu na koncerty.
Lubił chociaż tę medycynę?
– Wybrał laryngologię, bo chciał się dokształcić w fonetyce. Myślał, że na całe życie zostanie lekarzem, a jazz tylko z doskoku będzie uprawiał. Dopiero ja mu powiedziałam, że może być tylko muzykiem. Namówiłam go, żeby odszedł ze szpitala. Poszłam z nim w południe do kliniki i czekałam, aż załatwi sprawę, a po południu, kiedy już jego ojciec wrócił z banku, powiedział rodzicom. Straszna była awantura. Oświadczyli, że nie jest już ich synem. Odpowiedział, że dobrze, i wyszedł z domu. Po pościel już ja poszłam. Matka wystawiła dla niego przed drzwi kołdrę i sześć ręczników. I pojechaliśmy do mnie, do Krakowa. Miałam 18-metrową kawalerkę, z wilgocią, mokrymi ścianami. Tam zamieszkaliś-my. Potem to się wydało przed moją matką, bo ukrywałam, że mieszkam z chłopem bez ślubu. No, ale musiało się wydać, bo na każde wakacje zabierałam do siebie swego synka, który miał wtedy cztery lata i wychowywał się u mamy ze względu na moją pracę. Kiedy więc po wakacjach Tomek wrócił do babci, to powiedział jej, że "najbardziej mu się podobał starszy kolega Krzyś".
Rodzice Krzysztofa byli aż tak radykalni?
– Jego matka chciała, żeby był księdzem albo lekarzem. Była zaborcza. Jej ojciec pochodził ze szlachty wileńskiej, Nałęcz-Gębicki się nazywał. Był majorem armii austriackiej, a potem pułkownikiem Legionów Piłsudskiego, ale jej matka, babka Krzysia, pochodziła z kupieckiej rodziny częstochowskiej. Dziadek popełnił mezalians. Matka Krzysia była trochę drobnomieszczańska. Nie lubiła mnie. Z koncertów w Moskwie przywoziłam jej kaprony, czyli nylony rosyjskie, i kawę ziarnistą, a ojcu kawior, ale zawsze miała pretensje. Jak Krzyś wyjechał do Los Angeles, to pisała, żeby mnie zostawił i już nie wracał.
Trzciński, ojciec Komedy, był naczelnikiem banku. To była wtedy pozycja, poznański high life. Nic go nie obchodziło. Siedział w banku, a matka była panią domu, gospodynią. Pantoflarz, nawet mówił do niej "mamusiu".
Krzysztof miał młodszą siostrę Irenę. Czasem do mnie dzwoni, opowiada, że to ją boli czy tamto, łączą nas dobre stosunki. Jest stomatologiem. Nigdy nie przychodziła na koncerty Komedy, była trochę obok. A Krzysiu był oczkiem w głowie mamy.
To ona posyłała go na lekcje fortepianu.
– Od czwartego roku życia. Najpierw mieszkali w Poz-naniu. Potem, w czasie wojny, jak zaczęły się wysiedlania ludności, uciekli do Częstochowy, gdzie mieli rodzinę. Jego matka już wcześniej jeździła tam z plecakiem i walizkami i wywoziła pościel, kryształy, cenniejsze rzeczy. W Częstochowie na lekcje fortepianu Krzysio uczęszczał do nauczycielki Żydówki. Jak skoszarowali Żydów w getcie, to matka załatwiła mu przepustkę i tam do niej chodził. Ja się dziwię. Przecież był ryżawy i gdyby coś zrobił nie tak, to w każdej chwili mogli go zastrzelić.
A ta nauczycielka przeżyła?
– Nie wiem, chyba mi o tym nie opowiadał. Zresztą był wtedy dzieckiem, miał 10 czy 11 lat, był młodszy ode mnie o pół roku. Wiem, że bawił się w wojnę i kiedyś kredą napisał z błędem "komęda". Śmiali się, więc powiedział, że jeszcze będzie kiedyś "komędą", choć wtedy z wojskiem mu się to kojarzyło. No i potem wziął sobie to za pseudonim. A w wojsku nie był, bo kulawy. Na Akademii Medycznej musiał zaliczyć studium wojskowe razem z kobietami. Upokarzało go to.
Kiedy ogląda się Komedę w "Niewinnych czarodziejach", jego wada nie rzuca się w oczy.
– W "Niewinnych czarodziejach" Łomnicki grał trochę Komedę. Kazał sobie ostrzyc włosy na Krzysia i je rozjaśnić – potem przez to chorował, bo mu skórę spalili. Pożyczył też od niego sweter. Nie przyszło mu na myśl, że Komeda miał tylko jeden. Chciał jeszcze spodnie, ale nie zmieścił się w nie, co nas bardzo ucieszyło.
To był Skolimowskiego pomysł, żeby napisać film o lekarzu, który – jak Krzysio – po pracy gra jazz. Tak, z Polańskim i Skolimowskim najlepiej się dogadywał, bo z niektórymi pracował tylko dla pieniędzy. A w tej scenie, gdzie Krzysiu występuje, to on się kołysze, ma taki marynarski chód. Nawet na nartach jeździł na jednej nodze. Jak się zorientowałam, to zaprowadziłam go z butem narciarskim do protetyka. Przygotował korek i Krzysio jeździł już wygodnie, ale to dopiero przed śmiercią. A na nartach i tak zawsze jeździł wspaniale.
Miał kompleksy?
– Ryży i kuternoga to przestroga od Boga – jest takie powiedzenie. A matka jeszcze bardziej wpędziła go w te kompleksy, bo opowiadał, jak codziennie rano goniła go naokoło stołu z watką z niebieską płukanką, żeby zasmarować mu baczki, które miał jeszcze bardziej czerwone niż włosy.
Miał przez te kompleksy różne słabości. Lubił samochody, szybką jazdę. Najpierw, w 1962 roku, kupił szarego "garbusa" za 150 dolarów, które zarobił w Skandynawii. Potem było czerwone bmw z białą skórzaną tapicerką – ile mieliśmy z nią kłopotu! No i był zakochany w porsche. Zebrał nawet pieniądze, ale kiedyś Witek Leszczyński odbiera go z lotniska, patrzy, a Krzysio taszczy wielkie pudła – wszystko wydał na sprzęt muzyczny zamiast na porsche. O to nigdy nie miałam pretensji.
A niedawno znaleźliśmy z synem rachunek za żółtego mustanga, którym jeździł w 1968 w Beverly Hills. Mam pełne walizki jego rachunków – za pralnię, szatnię, bilety lotnicze. A mówił, że sobie tego mustanga tam wypożyczył. Bał się powiedzieć, że kupił.
Dlaczego?
– Bo ja rządziłam domem, byłam głową, szyją właściwie. My tutaj, w Warszawie, żyliśmy w tym małym mieszkanku, 42 m. Marzyłam, żebyśmy mieli dom. Nawet maleńki, ale z ogródkiem. Miałam nawet wybrane ze trzy domki tu, na Żoliborzu, w tym ten, w którym Wajda teraz mieszka. Prawie wszystko było z gminą załatwione, tylko trzeba było wpłacić pieniądze. Dlatego każdy dolar, który Krzysio zarabiał, był wyrywany. Mieliśmy cel wyższy. Ale jak pani widzi, do tej pory tu mieszkamy.
Ładne meble pani ma, i te ikony.
– To moje. Pochodzę z ziemiańskiej rodziny. Z domu jestem von Tittenbrun, mój tata był baronem kurlandzkim. Przed wojną mieliśmy majątek Dryszczów nad Bugiem, w ziemi chełmskiej, przy obecnej granicy. Po wojnie wszystko straciliśmy. Trochę mebli zostało. A ikony Dymny malował, mój przyjaciel. Sporo mnie kosztowały. Płaciłam mu, a potem stawiał mi wino i wszystkie pieniądze przepijaliśmy. Jednej nie chciał mi sprzedać. Ale przyszedł kiedyś do SPATiF-u z Rysiem Filipskim, rozpłakałam się, bo ktoś mi zrobił przykrość. A on do mnie: co byś chciała, żebyś nie płakała? A ja, że ten tryptyk. I Wiesio się zgodził. Potem pojechałam po obraz do Krakowa. Wtedy zobaczyłam Anię Dymną. Zamurowało mnie, jak ta dziewczynka wyszła otworzyć drzwi. Taka piękna.
Komeda, Polański, Skolimowski, Hłasko, Cybulski, Kobiela, Dymny. Mieli wtedy świadomość, że są wyjątkowi?
– Nie. Po prostu nie interesował ich komunizm, nie brali udziału w pochodach i nie jeździli na wykopki. Nie bali się. Takie życie ich bawiło. Wódkę pili. Narkotyków nie było. Marihuanę poznaliśmy przez saksofonistę Bernta Rosengrena. Twierdził, że musi palić, bo nie będzie umiał grać. Ale kiedy przedłużyłam mu pobyt w Polsce, nie starczyło mu tej marihuany i dziwił się, że gra dalej. Wrócił do Szwecji, a potem dostaję wezwanie, żeby odebrać przesyłkę z poczty. Idę, a tam pękata koperta z fioletową pieczątką "ocleniu nie podlega". Zajrzeli, zobaczyli ziółka i puścili, bo wyglądało jak szałwia. Dałam tę marihuanę Wojtkowi Karolakowi. Jak się ucieszył! Ale towarzysko to się piło. Piło i gadało. Ile nocy przegadaliśmy przy wódce. Krzysio też pił. Sporo. Ale alkoholizmu nie było.
Szybkie wozy, wódka A dziewczyny?
– Jak się do niego zalecały, to mu imponowało. A czy aż tak mnie zdradzał? Był epizod z jedną aktorką. Ukróciłam to, ale bardzo przeżyłam.
Nie kłóciliśmy się. To ja na niego krzyczałam, potrafiłam mu walizkę wystawić, wypchnąć go i zamknąć drzwi. Ale jak się wykrzyczałam tak ze 40 minut, to mi się go żal robiło i myślałam, gdzie on poszedł. Otwieram drzwi, walizka stoi i on – twarzą do drzwi. Bez słowa. To ja walizkę z powrotem i mówię: "Chodź tutaj. Już mi przeszło".
Jak się pobieraliśmy, to zastrzegł, że nie chce mieć dzieci. Powiedział: "Ty już masz dziecko i ono będzie nasze. A jak ja bym miał dzieci, to robiłbym nie to, co chcę, ale co muszę, żeby miały co jeść. Sprzedałbym się". Mnie to było na rękę. Ze względu na Tomka. Nie chciałam, by czuł się gorszy, że on ma ojczyma, a jego rodzeństwo ojca. Krzyś zawsze omawiał z synem dorosłe życie. Pytał, co chce robić. Jak Tomek powiedział, że chce malować, to zaraz miał farby, a jak wspomniał, że na Zachodzie wyszła płyta "Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band" Beatlesów, to parę dni później leżała na stole. Nie wiem, jak to załatwiał, ze Skandynawii drogą dyplomatyczną czy przez stewardesę.
Mówiła pani, że pracował w tej małej wnęce
– W jednym pomieszczeniu była kuchnia oraz biurko i łóżeczko Tomka, a w drugim nasz pokój – z wnęką, w której pracował Krzysiu. Biurko naprzeciw pianina, a na półce mikrofon i magnetofon, na którym wszystko nagrywał. Bo jak komponował, to śpiewał. Według mnie fałszował. Mówiłam mu: nie śpiewaj. Wtedy gwizdał, ale równie źle. Gdzieś te nagrania jeszcze są. Jemu tak łatwo przychodziło komponowanie, że mógł pisać nawet trzy piosenki dziennie. Ale tego unikał. Piosenki pisał tylko, jeśli wymagała tego akcja filmu. A jak już coś napisał, to brał kolegów, żeby mu powiedzieli, czy to nie plagiat. Bał się, że będzie wtórny.
Tomasz Stańko, który grał z Komedą przez lata, a potem nagrał "Litanię" z jego muzyką, porównuje go do Mozarta. Mówi, że dopóki Komeda żył, on sam właściwie nie mógł komponować, że przy takim geniuszu nie miało to sensu.
– Ściągnęliśmy go z Krakowa, był młodziutki, 17 czy 18 lat. Strasznie płakał wtedy. Pamiętam, jak rzucił trąbką o ziemię. Ja pytam, dlaczego. A on: "Ja nigdy nie będę miał dziewczyny, żadna się we mnie nie zakocha, bo ja taki brzydki jestem, tylko dzięki tej trąbce ". "Joasin syn" – tak o sobie mówił. Komeda zobaczył w nim wielki talent. Wziął jego i jeszcze Michała Urbaniaka z Łodzi. A Ulę Dudziak to ja im wepchnęłam. Komeda grał z jej bratem, perkusistą, i on powiedział, że jego siostra śpiewa, tylko jest jeszcze w gimnazjum. Przyszła do nas w takich pończochach w prążki i zapinanym fartuszku. Zaczęła śpiewać, markując angielski. Bardzo utalentowana. Powiedziałam, że palcem nie kiwnę, dopóki nie zrobi matury i nie nauczy się angielskiego. Właściwie ja ją wypromowałam, pisałam wiązane umowy, że ten i ten ci nie zagra, jeśli nie zaśpiewa Dudziak, nawet do fryzjera ją wzięłam, taką szopę miała na głowie.
Komeda był w Polsce prekursorem nowoczesnego jazzu. Skąd czerpał inspiracje? Wtedy nie było to proste.
– Ja nie wiem, skąd to przyszło, on to miał we krwi. W niedzielne południa chodził na poranki symfoniczne do filharmonii. I płakał. Wtedy jeszcze w klinice pracował i za mało mu było muzyki. A jazzu słuchał w Radiu Luxemburg, lubił też audycje Willisa Conovera w Głosie Ameryki, z którym potem się zaprzyjaźniliśmy.
Jazz to wolność, improwizacja. Nie jak musisz, tylko jak chcesz. W Polsce jazz był zabroniony, dopiero po ’56 przymykali na niego oko, ale i tak był źle widziany. Kiedyś ktoś Krzysiowi powiedział na zebraniu ZMP: "Korea płonie przy dźwiękach jazzu, a kolega Trzciński uprawia tę muzykę". I on wtedy wstał, położył na mównicy legitymację i wyszedł.
Pierwszym kibicem Sekstetu Krzysztofa Komedy był Jerzy Skolimowski.
– Nocą, przed występem na I Festiwalu Jazzowym w Sopocie, spacerowaliśmy po molo. Wtedy w Polsce, jeśli już się grało jazz, to tylko tradycyjny. Mieliśmy więc tremę, jak ludzie przyjmą jazz Komedy. I podszedł do nas taki chłopczyk blondynek i, jąkając się, powiedział: "Nic się nie martwcie, ja będę waszym pierwszym kibicem. Będę siedział po turecku przed pierwszym rzędem i wołał: bis!". I tak rzeczywiście zrobił. Nazwaliśmy go Kibic. Ale potem nie można się było od Skolimowskiego uwolnić. Ciągle za nami jeździł, chciałam mu okazać wdzięczność i załatwiałam, że będzie światła ustawiał. Ale Skolimowski kompletnie się na tym nie znał, źle te światła puszczał. I chłopcy – Wróblewski z Milianem – łapali go po koncercie i robili mu "bitki a la Skolimow". Zawijali go w kołdrę i dawali mu łomot.
Jakiś czas potem poznał Polańskiego i napisał dla niego pierwszą muzykę filmową, do "Dwóch ludzi z szafą".
– Byliśmy w Łodzi, wychodziliśmy z Honoratki, tej słynnej knajpy. Pamiętałam Polańskiego z Krakowa, jeszcze jako Rajmunda Wilka, poznałam go przez jego dziewczynę Kikę Lelicińską, aktorkę Piwnicy pod Baranami.
Inicjatywa, żeby Komeda napisał muzykę do filmu, wyszła od Romka. Tuż po nim zgłosili się Borowczyk i Lenica. Odpisałam im, że Komeda nie może, bo pisze już dla Polańskiego. To była jego pierwsza praca, więc nie do pomyślenia było, żeby wziął dwa zamówienia. Denerwował się, czy potrafi. Z Polańskim bardzo się lubili. W Hollywood on mocno o Komedę walczył, ryzykował karierę. Mówił: "Jeśli go nie weźmiecie, to ja tego filmu nie robię".
Krzysiu zaczął życie kołysanką i kołysanką skończył. Pierwszą, piękną z "Dwóch ludzi z szafą", skomponował przy mnie. Mieli wtedy próbę z zespołem w Poznaniu. Nagle zgasło światło. Cisza, tylko on brząkał. Ja powiedziałam: "Krzysiu, to śliczne, będziesz kompozytorem". A on: "Co ty, tak mi się tylko udało, bo nastrój taki".
Ostatnia, do "Dziecka Rosemary", otworzyła mu drzwi Hollywood, tuż przed śmiercią dostał nominację do Złotych Globów.
– Naliczyliśmy, że jest 120 jej interpretacji. Najbardziej lubię czystą wokalizę Marianny Wróblewskiej. Dlatego to ona zaśpiewała kołysankę na mszy na pogrzebie Krzysia.
Tworząc muzykę do "Rosemary", Komeda przygotował sześć utworów, z tego dwa wybrali do filmu. Po sukcesie podpisał umowę z Paramountem. Co roku miał napisać muzykę do trzech filmów. Pierwszym był "The Riot", do którego zdążył napisać balladę "100 Years", ale chwalił się Hłasce i Nizińskiemu, że ma już 12 następnych kompozycji. Wszystko zginęło. Po wypadku ktoś zabrał z jego mieszkania nagrania, nuty i taśmy. Domyślam się, kto.
Dla Krzysia Hollywood to było królestwo. Proszę sobie wyobrazić, że 37-letni Polak leci ze 120 dolarami w kieszeni do Los Angeles i zna tam jednego człowieka – Polańskiego. A trzy miesiące później już wynajmuje dom, w którym mieszkał Gregory Peck, kupuje żółtego mustanga i wszyscy chcą go poznać. Dyrektor artystyczny Paramountu zrobił sobie z Krzysiem zdjęcie i powiesił nad biurkiem.
Pytanie było: co zrobić, żeby tu żyć w dobrobycie, a tam zarabiać. Nie chciałam, żebyśmy mieszkali w Ameryce, a Krzyś dzwonił do mojego syna i mówił, że Tomek tam się będzie uczył, że w każdej szkole są oddziały sportowe i będzie mógł to swoje wioślarstwo trenować. Mnie zależało, żeby nie zrywał z Polską. Myślałam nawet, że widać po nim, że jest z drobnomieszczańskiej rodziny, bo imponowały mu salony – co dla mnie, jako córki ziemian polskich – było normalne. Czułam ubolewanie z powodu jego snobizmu, choć nigdy mu tego nie powiedziałam. On te Stany kupił. Też dlatego, że tam nie było pytań o to, kim się jest, tylko co się potrafi. A w komunie trzeba było dyplom mieć.
Związek Kompozytorów Polskich nie chciał Komedy. Złożył podanie o członkostwo i swoje nagrania, m.in. z płyty "Astigmatic", a oni stwierdzili, że widać w nich "pewne obycie", ale są "zbyt powierzchowne". Za to Manfred Eicher, założyciel ECM, uznał tę płytę za kamień milowy w historii jazzu.
– Ludzie myśleli, że tytuł "Astigmatic" wziął się od rzekomego astygmatyzmu Krzysia, a przecież on miał dobry wzrok, tylko jako lekarz za młodo wyglądał i pacjenci nie chcieli, żeby jakiś student im migdałki wycinał, a wtedy matka mu doradziła, że w okularach będzie poważniej wyglądał. Potem przestał je nosić. A w Związku dwukrotnie mu odmówili członkostwa. Był traktowany z lekceważeniem. Inaczej w Skandynawii, gdzie wykładają go na studiach. Jest nawet taki szwedzki zespół Komeda.
W Ameryce Krzysiu poczuł się obywatelem wolnej cywilizacji. A ja nie znosiłam Hollywood. Pamiętam, jak przez jakiś czas byliśmy tam razem. Piliśmy wódkę z Polańskim, bo akurat kończyli z Krzysiem jakąś pracę, i ja powiedziałam: "Panowie, jak tylko skończycie, to spierdalamy". To było zresztą Krzysia określenie. Powiedziałam, że nie musimy spierdalać do Polski, ale do Europy. Myślałam, że będziemy kiedyś mieszkać w Londynie albo Rzymie.
W Hollywood Komeda poznał Marka Hłaskę.
– Bardzo się pokochali. Z Hłaską spędziłam jego ostatnią Wielkanoc, byliśmy we dwójkę. Krzysiu leżał w szpitalu.
Marek przyczynił się do śmierci Krzysia, a potem sam sobie życie odebrał – jestem o tym przekonana. Bo kiedy Krzysiu umarł, Marek był w Izraelu. O jego śmierci dowiedział się w dzień, kiedy przyleciał do żony w Wiesbaden. Wtedy zażył tych kilka pastylek nasennych i upił się. Wcześniej mówił: "Jeśli Krzysio umrze, to ja też".
To Hłasko pchnął go łokciem, jak szli wzdłuż skarpy. Mówił coś do niego, Komeda nie reagował, to go szturchnął. A Krzysztof – nie dość, że pijany, to jeszcze kulawy – stoczył się. Hłasko opowiadał, że wołał do niego, żeby się nie wygłupiał. Potem zobaczył, że coś się stało. Opowiadał mi: "Zosiu, najgorsze, że nie wiem, kiedy go zabiłem. Czy wtedy, kiedy go tym łokciem pchnąłem, czy jak go niosłem na górę". Bo potem drugi raz się z nim przewrócił. "Nie wiem, kiedy go zabiłem" – tak mi powiedział.
Kiedy dowiedziała się pani o wypadku?
– Zadzwonił do mnie Stasiu Otałęga, jazzman z Nowego Jorku, i mówi, że Krzysio leży w komie od dwóch tygodni. Miałam pretensje, że nikt mnie wcześniej nie zawiadomił. Wojtek Frykowski nie pozwolił, sam podał się za brata ciotecznego. Po wypadku jeździł tym mustangiem Krzysia, korzystał z jego książeczki czekowej, razem z kobietą, która wcześniej z Komedą podsypiała. W Hollywood Frykowski miał w swoim domu transparent: "Sram na Polskę". W listach pisał, że Polonia to śmiecie, "liczy się tylko Polański, Komeda i ja". A on był tam nikim. Miał kompleks Polańskiego i za nim jeździł. A nie pozwolił zawiadomić mnie o wypadku Krzysia.
Jak przyjechałam, Polański nawet się ze mną nie skontaktował – a to był najbliższy człowiek, jakiego tam znałam. Do szpitala wpadał z całą świtą, głośni byli, więc poprosiłam, żeby ich nie wpuszczali. W szufladzie przy łóżku Krzysia leżał zeszyt – mam go do tej pory – w którym każdy coś tam wpisywał, że jesteśmy przy tobie, siedzimy, czekamy. A jeden wpis jest taki: "Hej, co tam po drugiej stronie". To Romek napisał.
Zerwałam z nim kontakty. Przez to, że wtedy mi nie pomógł. Dopiero parę lat temu doszłam do wniosku, że on chyba nie wiedział, jak się zachować, co mi powiedzieć. Że to nie było z obojętności, ale z zażenowania. Nadal go lubię, ale nigdy się z nim nie pogodziłam. To on ściągnął Krzysia do Ameryki tuż przed Bożym Narodzeniem. Wariował, że Komeda musi przyjechać, chociaż my chcieliśmy jeszcze razem spędzić Wigilię.
Kiedy Marek Niziński powiedział Krzysiowi w szpitalu: "Zosia dzisiaj przylatuje", dał mu kartkę i ołówek i spytał, czy rozumie jego słowa. I Krzysio napisał: "Zośka przy", a potem mu zjechał ten ołówek. Czyli jeszcze rozumiał. Miałam gdzieś tę kartkę.
Jak przyjechałam do Ameryki, to na mnie reagował. Jedną stronę miał sparaliżowaną, a drugą rękę trzymał w mojej dłoni i kciukiem mnie głaskał. Ja opowiadałam, on słuchał. Myślę, że słyszał.
Przewiozła go pani do Polski.
– Żył jeszcze pięć dni. Miał krwiaka, który uciskał pień mózgu, był nie do uratowania. Po pogrzebie wróciłam do domu i się upiłam. Była ze mną Ewa Frykowska, była żona Wojtka Frykowskiego, a ówcześnie narzeczona Michaja Burano, oraz Iza Drabina – królowa nocy, czołowa prostytutka warszawska, z inteligentnej rodziny, która wcześniej dała na mszę za wyzdrowienie Krzysia i całe nabożeństwo przeleżała na posadzce krzyżem. Straciłam przytomność. Podobno lekarz dał mi zastrzyki i godzinę przy mnie siedział.
Po kilku latach wyjechałam w Bieszczady, spędziłam tam 20 lat.
Jaką przyszłość planowaliście?
– Kiedyś w "Billboardzie" pojawiła się wzmianka, że Krzysiu w Ameryce odwiedził hinduskiego jogina, który przepowiedział, że Komeda będzie bardzo długo żył. A parę miesięcy później już go nie było. Ale może chodziło mu o jego twórczość? Przecież on dalej żyje jako Komeda. A Krzysiu nigdy nie mówił o planach. Nie przypominam sobie. Kiedyś leżeliśmy na tapczanie i trzymaliśmy się za ręce. Powiedziałam, że chciałabym, żebyśmy już mieli po 70 lat i chodzili do parku karmić kaczki. Odpowiedział mi wtedy, że nie przypuszczał, że jestem taka zmęczona.
Donata Subbotko, źródło: Duży Format (1-05-2009)
Autor: zredagował: Mateusz Stawecki