Jest wiele powodów, dla których „Birdman” jest prawdopodobnie najlepszym filmem, jaki zobaczymy w tym roku. Przede wszystkim jego formalne mistrzostwo. Reżyser Alejandro González Inárritu całość tak sprytnie posklejał, że jego film jawi się jako jedno dwugodzinne ujęcie. Do tego rewelacyjne aktorstwo – Keaton nie tyle wspina się na wyżyny swojego fachu, co osiąga poziom, o który po prostu go nie podejrzewałem. Sekundują mu świetni Norton, Stone, Watts i Galifianakis.
Przy tym „Birdman” to nie nadęty film – eksperyment. To świetnie opowiedziana, przezabawna historia. Komiczna bójka Riggana z Shinerem (Norton), naigrywanie się ze współczesnych ekranizacji komiksów, wreszcie skąpany w czarnym jak smoła humorze finał.
Obawiam się, że ten film nie ma słabych punktów. Zazwyczaj eksperymenty z formą kończą się spadkiem rytmu – nic z tych rzeczy. Kamera Inárritu szaleje wokół bohaterów, starając się pomieścić wszystkie niuanse w jednym ujęciu. Aktorzy dają z siebie wszystko, a Keaton gra rolę życia.
Fantastyczny jest dźwięk – improwizowane solo perkusji nie opuszcza widza ani na krok, nadając wyczynom postaci przedziwne tempo.
Z zasady nie lubię wystawiać najwyższych not filmom zaraz po premierze, ponieważ nie sposób przewidzieć, jak dany obraz zniesie próbę czasu. Muszę jednak przyznać, że „Birdman” jest szalenie blisko rejonów zarezerwowanych tylko dla najlepszych.
Autor: Michał Stachura