"Nie ma nic wstrętniejszego niż muzyka bez ukrytego znaczenia" – twierdził Fryderyk Chopin. Szukamy więc tego znaczenia, choć nie zawsze tam, gdzie powinniśmy. Zdarza się, że uczeni, naukowcy i inne tęgie głowy spędzają całe miesiące na żmudnych badaniach, próbując zdefiniować coś, czego jednoznacznie zdefiniować się nie da. Albo przynajmniej potwierdzić kolejną tezę lub raz na zawsze jej zaprzeczyć.
Mógłby ktoś zapytać, jaki z tego pożytek. Zwłaszcza że większość wyników odzwierciedla dokładnie to, o czym od dawna i tak już dobrze wiemy. Zdarza się jednak, że pewne badania wywalają nasz światopogląd do góry nogami. A może raczej światopogląd wszystkich wygodnickich, dla których życie w stereotypie to życie bezpieczne i nieskomplikowane. Pamiętajmy jednak, że walcząc z jednym stereotypem, łatwo możemy popaść w drugi.
Przykład pierwszy z brzegu: jaka muzyka zdaniem większości wywołuje największą agresję? Oczywiście "głośny, brutalny i niebezpieczny" heavy metal. Czyżby? Profesor Adrian North, psycholog ze szkockiego Uniwersytetu Heriot-Watt, ma na ten temat zupełnie inne zdanie. Przebadał 36 tysięcy osób z całego świata pod kątem słuchanych przez nich gatunków. W końcu doszedł do wniosku, że muzyka ma znacznie większy związek z osobowością niż społeczne i etniczne pochodzenie. A "napastliwi" metalowcy okazali się… najbardziej łagodni. Fani muzyki poważnej i jazzu są za to kreatywni i mają silne poczucie własnej wartości, a miłośnicy popu i country ciężko pracują – tyle że ci drudzy mają kłopoty z nieśmiałością. Wielbiciele soulu to osoby mające do siebie dystans i zachowujące dużą wiarę we własne siły, a przy tym delikatne i towarzyskie. Równie towarzyskie usposobienie mają amatorzy rapu, natomiast zakochani w tzw. muzyce indie… miewają problemy z samooceną.
Bomba przesycona seksem
Hip-hop, podobnie jak dance, nie wypadł zbyt dobrze we wcześniejszych badaniach Adriana Northa, który jeszcze jako dr potwierdził nierozerwalny związek pomiędzy muzycznymi gustami a sposobem życia. Po analizie danych ponad 2,5 tys. Brytyjczyków stwierdził, że aż 53 procent fanów hip-hopu i 57 procent entuzjastów dance’u popełniło w życiu czyn karany przez prawo. Większość z nich próbowała też narkotyków. Co ciekawe, do stycznością z marihuaną przyznaje się jedna czwarta zakochanych w muzyce klasycznej, a grzyby halucynogenne zażywa 12 procent wielbicieli… opery. Najczęstsze problemy z alkoholem mają za to fani bluesa, dostający też najwięcej mandatów. Wyjątkowo grzeczni są amatorzy musicali. Nie dość, że gardzą narkotykami, to jeszcze prawie nic nie piją, a prawo łamią równie często jak mieszkańcy Watykanu. Mają co innego do roboty, bo wielu z nich to czynni wolontariusze.
Cóż, raczej nikt do tej pory nie udowodnił, by altruizm szedł w parze z rozwiązłością. Niezłomny profesor North wykazał więc, że miłośnicy hip-hopu i dance prowadzą o wiele aktywniejsze życie seksualne niż osoby gustujące w innych gatunkach – 38 procent fanów hip-hopu i 29 proc. wielbicieli rytmów dance miało w ostatnich pięciu latach więcej niż jednego partnera seksualnego. Dla porównania – wśród miłośników muzyki country procent wyniósł… 1,5 procent.
Wyniki te częściowo potwierdził amerykański naukowiec Steve Martino. Jego zdaniem, nastolatki, które słuchają piosenek z przesyconymi seksem tekstami, rozpoczynają współżycie seksualne znacznie wcześniej. Dotyczy to zwłaszcza sympatyków takich artystów, jak Missy Elliot, Destiny’s Child, Jay-Z i Ja-Rule – nie mniej niż 40 procent ich utworów zawiera teksty bardzo bezpośrednio mówiące o seksie. Amerykańscy seksuolodzy obwiniają natomiast współczesne piosenki rapowe i popowe za szerzącą się wśród młodzieży modę na seks oralny. Jak twierdzą, młode dziewczyny biorą udział w "oralnych imprezach", gdyż chcą doświadczyć tego, o czym słuchają w piosenkach, jednocześnie nie tracąc dziewictwa. – Nastolatki sądzą, że seks oralny jest prosty i nieskomplikowany i właśnie dlatego panuje teraz na przyjęciach – zauważa Tamara Kreinin z Amerykańskiej Rady Informacji i Edukacji Seksualnej. – Media i gwiazdy muzyki pop bombardują młodzież seksem, a to jest dla młodych ludzi bardzo mylące.
Przespać się z Coldplay
Czym innym są osobowość i styl życia, a czym innym inteligencja. Virgil Griffith, pomysłowy absolwent jednego z kalifornijskich uniwersytetów, odkrył, że ten, kto słucha Ludwika van Beethovena, głupi być nie może. Skąd ta pewność? Amerykanin zebrał potrzebne dane na portalu społecznościowym Facebook i porównał upodobania muzyczne uczniów z ich wynikami egzaminu SAT (amerykańska matura). Zdaniem Virgila bardzo wysoką inteligencją wykazują się też fani U2, Counting Crows, Boba Dylana i Radiohead; nieco niższą, ale nadal ponadprzeciętną – Queen, Beatlesów, Jimiego Hendrixa, Franka Sinatry i Boba Marleya. Dość słabo wypadają za to wielbiciele Beyoncé, Justina Timberlake’a i Jaya-Z, a najgorzej… rappera Lil Wayne’a.
Analizy konkretnych zespołów również prezentują się co najmniej interesująco. Brytyjscy naukowcy z Uniwersytetu w Leeds wykazali na przykład, że muzyka Beatlesów ma zbawienny wpływ na ludzką pamięć. Ich zdaniem żywotność wspomnień związanych z liverpoolską czwórką, pochodzących czasem nawet sprzed czterdziestu lat, jest doprawdy wyjątkowa. – W ten sposób muzyka udowadnia nam swoją zdolność do kształtowania i ożywiania wspomnień – mówią. Poza tym, wszystkie doświadczenia związane z The Beatles, z wyjątkiem śmierci Johna Lennona, są pozytywne, co może być wykorzystywane w leczeniu depresji.
O ile Lennon i spółka są bezcenni w walce z depresję i problemami z pamięcią, na kłopoty z bezsennością jak znalazł jest… Coldplay. Przynajmniej według badań przeprowadzonych na grupie 2248 osób przez serwis Travelodge. Wśród innych polecanych na sen wykonawców znajdziemy Jamesa Blunta, Snow Patrol, Take That i Norah Jones. – To pokazuje, że preferujemy spokojne, senne piosenki (…) które skutecznie odrywają nas od szaleństw współczesnego świata – przekonuje Leigh McCarron z Travelodge.
Papryczki na receptę
Do jeszcze bardziej oryginalnych konkluzji doszli badacze z Uniwersytetu w Maryland, którzy przeanalizowali wpływ muzyki na zdrowie człowieka. Jak się okazało, słuchanie ulubionych piosenek poprawia nie tylko samopoczucie, ale również… obniża cholesterol, usprawnia krążenie, a więc i ryzyko zawału serca. Aby jednak wydatnie zmniejszyć jego ryzyko, trzeba obcować z ukochaną muzyką przez minimum pół godziny dziennie. Najlepiej zaopatrzyć się w utwory Red Hot Chili Peppers i Madonny, które wzmacniają odporność organizmu. Uwaga na rap i metal, bo mogą niebezpiecznie zwiększyć stres… Jak to się ma do teorii o potulnych jak baranki długowłosych fanach ciężkiego rocka?
Największym klasykiem muzykoterapii jest jednak Wolfgang Amadeusz Mozart. Na świecie działają dziś setki centrów terapeutycznych, w których wykorzystuje się muzykę genialnego Austriaka, zwłaszcza jego symfonie i koncerty skrzypcowe. Te dzieła są w stanie wywrzeć na ludzi wyjątkowo zbawienny wpływ – między innymi harmonizują pracę serca, pomagają w walce z cukrzycą i zaburzeniami słuchu, redukują też stres i poprawiają koncentrację. Do kanonu należą tu też "Koncerty brandenburskie" Jana Sebastiana Bacha, "Cztery pory roku" Antonio Vivaldiego, "Muzyka na wodzie" Georga Friedricha Händla i "Symfonia nr 6 (Pastoralna)" Beethovena.
Amerykańscy naukowcy wykazali też, że muzyka świetnie łagodzi objawy depresji, może również ukoić długotrwały ból – bez względu na to, czy słucha się swoich ulubionych utworów czy dźwięków relaksacyjnych. Badania przeprowadzone na 60 pacjentach wykazały, że już godzina słuchania muzyki dziennie zmniejsza poziom subiektywnie odczuwanego bólu o 21 procent, a objawy depresji – o 25 procent. Do podobnych konkluzji doszli specjaliści z Caledonian University w Glasgow, którzy odkryli, że muzyka obniża napięcie i zmniejsza uczucie bólu. W przeprowadzonym przez nich eksperymencie trzy grupy ochotników trzymały ręce w lodowato zimnej wodzie – jedni słuchali w tym czasie różnych piosenek, drudzy rozwiązywali zadania arytmetyczne, a jeszcze inni oglądali nagranie telewizyjnego występu komika Billy’ego Connolly. Kto wytrzymał najdłużej? – Słuchanie okazało się najlepszą strategią umożliwiającą zachowanie poczucia kontroli w połączeniu z rozproszeniem uwagi – mówi dr Laura Mitchell. – Być może właśnie dlatego muzyka jest powszechnie wykorzystywana w siłowniach i na zajęciach aerobiku.
W imię kondycji
Właśnie – nic tak nie poprawia samopoczucia jak dobra kondycja. Można ją zdobyć na siłowni albo biegając, pływając czy grając w tenisa. Można jednak po prostu zostać perkusistą. Według ustaleń naukowców z dwóch brytyjskich uniwersytetów, w Gloucestershire i Chichester, rockowi bębniarze dorównują kondycją pierwszoligowym piłkarzom. Ba – nawet ich przewyższają, gdyż znacznie częściej od nich występują. Udało się tego dowieść za sprawą projektu badawczego, w którym wziął udział członek grupy Blondie, Clem Burke. Muzyk poddawany był specjalistycznym badaniom wysiłkowym. Mierzono mu między innymi liczbę uderzeń serca w trakcie gry – wahała się między 140-150, a po 90 minutach dochodziła do 190, czyli poziomu porównywalnego z tym występującym u sportowców.
Profesor Charles Emery z uniwersytetu w Ohio wykazał ze swoimi współpracownikami coś jeszcze innego: muzyka towarzysząca ćwiczeniom fizycznym działa na nasze ciało i umysł ze zdwojoną siłą. Emery przeprowadził ciekawy eksperyment z udziałem 33 mężczyzn i 33 kobiet. Badani przechodzili intelektualne testy przed i po wyczerpujących półgodzinnych ćwiczeniach. Ci, którzy w ich trakcie słuchali "Czterech pór roku" Vivaldiego, radzili sobie z testami dwukrotnie lepiej niż przed nimi. Ta zależność dotyczyć ma każdego rodzaju muzyki.
Muzyka miewa na nas lepszy (częściej) lub gorszy (rzadziej) wpływ, czasem jednak może naprawdę zaszkodzić. Badania profesorów Marka Bellisa i Johna Ashtona, przeprowadzone w oparciu o biografie 1050 artystów rockowych występujących w latach 1956-1999, wykazały, że umierali oni zdecydowanie za młodo: średnia długość życia wyniosła 42 lata u muzyków amerykańskich i 35 lat u europejskich. Przyczyna? Rzecz jasna nadużywanie narkotyków i alkoholu.
Na szczęście nie każdy od razu lgnie się do bycia gwiazdą. Jak się okazuje, w niezłe zdrowotne tarapaty mogą wpaść również fani. Brytyjska organizacja RNID (Royal National Institute For Deaf People) wykazała, że dziewięć z dziesięciu przebadanych młodych osób regularnie uczestniczących w koncertach doznaje pewnych uszkodzeń słuchu. Dlatego naukowcy zalecają, by zaopatrzyć się w zatyczki do uszu. Decybele mogą też być groźne dla kierowców – według badań RAC Foundation słuchanie głośnej muzyki może wydłużyć reakcje kierowcy nawet o 20 procent. Niebezpieczny jest nie tylko hałas, ale i bardzo szybkie rytmy, które dwukrotnie zwiększają ryzyko wypadku – zwłaszcza że kierowcy słuchający takiej muzyki częściej przejeżdżają na czerwonym świetle.
Polacy nie gęsi i też swoje badania mają. Dzięki tym przeprowadzonym przez platformę internetową Open.fm wiemy już, czego trzeba słuchać, by wejść do grona tzw. najwierniejszych fanów: disco polo. Użytkownicy wybierający stacje radiowe puszczające tę muzykę rzadko słuchają innych kanałów muzycznych. – Można to rozumieć nie tylko jako sprecyzowanie gustów, ale też jako ograniczenie potrzeb muzycznych – mówi w rozmowie z portalem Media Run dr Marcin Wieczorek, socjolog z Akademii Humanistycznej im. Aleksandra Gieysztora. – Disco polo stanowi szczególny rodzaj rozrywki, na ogół powiązanej z tańcem, zabawą i specyficzną atmosferą klubową. Nie wiąże się z potrzebami audiofilskimi, zainteresowaniem muzyką jako taką. Dlatego słuchanie nie daje się tu powiązać z innymi gatunkami.
Analogicznie, spora część powyższych badań niekoniecznie daje się łatwo powiązać nawet ze sobą. Taki to już urok naukowego podejścia do spraw niekoniecznie naukowych.
Autor: źródło informacji: www.onet.pl